Muzyka Michaela Giacchino z nowego filmu rodzeństwa Wachowskich, „Jupiter Ascending”, już od samego początku zapowiadała się wyjątkowo. Muzyczny gust owych twórców, owoce jakie zrodził, rodzaj widowiska, jak i osoba kompozytora, która w podobnych klimatach s-f potrafiła tworzyć pamiętne prace, pozwalała mieć nie lada chrapkę na kolejną (po znakomitym „Speed Racer”) kolaborację. Miał to być również pierwszy score amerykańskiego kompozytora nagrany poza domem, z nową orkiestrą, dyrygentem, a dodatkowo stworzony przed samym filmem. Wachowscy – doświadczeni współpracą z Tomem Tykwerem przy „Cloud Atlas” – poprosili Giacchino, by napisał muzykę już w trakcie zdjęć, tak aby podczas montażu, zamiast gotowym temp trackiem z innych produkcji, operować oryginalną ilustracją.
Już w czerwcu 2013 r., w Abbey Road Studios w Londynie kompozytor nagrał około 80 minut partytury, a resztę do scen wymagających idealnego dopasowania, dograł rok później z The Hollywood Studio Symphony. Cały ten proces twórczy znacznie odcisnął swoje piętno na naturze kompozycji z „…Intronizacji”. O ile płyta należy do najlepiej wyprodukowanych albumów Giacchino, to już obecność muzyki w filmie różni się nieco od standardów, do jakich maestro zdążył nas przyzwyczaić.
Soundtrack otwiera 17-minutowa suita, podzielona na cztery segmenty i przedstawiająca kilka głównych tematów filmu. Już na samym początku, niczym epickie fanfary legendarnego logo 20th Century Fox, wita nas temat przewodni filmu, by w dalszych, bardziej stonowanych aranżacjach, raczyć nas onirycznym chórem rodem z „Medal of Honor: Frontline”. W drugim utworze kompozytor funduje nam ładną liryczną nutę, dedykowaną głównej bohaterce – w dalszej części albumu świetnie akcentowaną w postaci walca w utworach akcji „Hellava Chase” i „Commitment”. „3rd Movement” niesie ze sobą podniosły temat, który Giacchino użył bodajże tylko do epickiego zwieńczenia filmu, choć na krążku usłyszymy go również puszczonego na wolniejszych obrotach w „Digging Up the Flirt”.
Nie są to oczywiście jedyne suity na soundtracku, które Amerykanin najpewniej – tak, jak „Ode to Harrison” i „Vengeance” ze „Star Trek Into Darkness” – skomponował jeszcze przed rozpoczęciem produkcji. Takowymi są również „The Abrasax Family Tree”, gdzie kompozytor daje upust swoim aranżacyjnym umiejętnościom, pokazując co przez 9 minut można zrobić z prostym, 7-nutowym tematem rodu Abrasax (przyporządkowanym głównie postaci Balema), jak i utrzymany w duchu dramatyczno-egzotycznych dokonań Johna Barry'ego, znakomity „The Titus Clipper” z tematem Titusa (notabene bardzo skąpo użytym na dużym ekranie), czy w końcu najdłuższym pośród stawki „Commitment”, którego poszczególne segmenty są rozsiane po całym finale filmu.
W muzyce Giacchino bardzo lubię to, że w ruchomym obrazie mogę sobie posłuchać pełnej ilustracji, a słuchając płyty mam przed oczami cały plan filmowych wydarzeń. Tak było w „Up”, wspomnianym „Into Darkness”, „John Carter”, „Dawn of the Planet of the Apes” i wielu innych. Jednak w „…Intronizacji” już tak nie jest – a przynajmniej nie w całości. I to właśnie przez korzystanie z dobrodziejstwa gotowych suit, rozdźwięk pomiędzy tym, co słyszymy na ekranie i na albumie jest tak zauważalny. Utworów takich, jak „It's a Hellava Chase” czy „Flying Dinosaur Fight” również nie usłyszymy w filmie w takich formach, jak na soundtracku. Choć wina leży tu nie tylko po stronie (zdaje się lekko zagubionego w filmowej materii „…Intronizacji”) Giacchino, ale i samych Wachowskich, którzy wraz z opóźnieniem premiery o ponad pół roku, nieco przeszarżowali z zabawą montażem – czego dowodem bonusowy, utrzymany nieco w stylistyce Hansa Zimmera („The Dark Knight Rises”, „Man of Steel”) „Flying Dinosaur Fight with Guts”, który kilkukrotnie robi za motyw akcji w bezpośrednich potyczkach Caine’a z przeciwnikami, co u kompozytora jest procederem dotąd nie spotykanym.
Pozostałe utwory w większości zdają się już być dobrze przyporządkowane wydarzeniom. I tak brawurowe „The Shadow Chase” możemy podziwiać w filmie w pełnej krasie, co tyczy się również miniaturki w postaci „I Hate My Life”, której co prawda zmieniona, rubaszna aranżacja najpierw wybrzmiewa na początku filmu, ale później możemy się nią zachwycać w całości w zabawnej scenie, będącej niewątpliwie hołdem dla „Brazil” Terry’ego Gilliama, który zresztą sam pojawia się na ekranie chwilę później. Oczywiście całościowo praca ta wypada naprawdę epicko, dostarczając odbiorcy nie lada emocji. Lwia część widzów nie odczuje więc różnicy, jednak po seansie miałem trochę mieszane uczucia względem pewnych rozwiązań – jak powtarzanie i wtrącanie tych kilku fragmentów, które nie przystoją najlepszym i najbardziej pieczołowitym muzycznym ilustracjom. Aczkolwiek film i tak zyskał oprawę poziomem znacznie go przewyższającą.
W nutach płynących z głośników dobrze słychać, jaką swobodę i dobrą zabawę miał tutaj Michael i chyba naprawdę pozwolono mu tu na wszystko, na co miał ochotę. Z przymrużeniem oka można wręcz stwierdzić, że Giacchino zmierza śladami Holsta i staje się powoli muzycznym ekspertem od planet – po Ziemi („Earth Days”) i Marsie („John Carter”) przyszedł zatem czas na Jowisza, dla którego score jest klasyczny w swojej nieklasyczności. Mamy tu niemal dosłowne odniesienia do właśnie „Marsa” Holsta („It's a Hellava Chase”) oraz „Bolero” Ravela („A Wedding Darker”), jak i luźne inspiracje Williamsem i Barrym, objawiające się głównie w instrumentacji i konkretnych zabiegach – jak powolne rozwijanie tematu w „The Abrasax Family Tree”, podobne do tego w „Kronos Unveiled” z „Iniemamocnych”, które było wszak inspirowane bondowskimi ścieżkami Brytyjczyka. Mimo owych odniesień do klasyki (nie tylko filmowej), to tak naprawdę specyficzny symfoniczny język Giacchino, któremu daleko przecież do konwencjonalnych brzmień dobiegających z koncertowych hal, rozpościera się od pierwszego do ostatniego utworu.
Użycie szerokiego wachlarza chórów i wokaliz (liczące ponad 100 osób London Voices), z charakterystycznie dmiącą dętą blachą i drewnem, ostinatami, wszechobecną harfą oraz wszelkiej maści perkusjonaliami i idiofonami, jawi ten score jako swoiste podsumowanie dotychczasowego dorobku Giacchino. Chociaż przeważa tu jego współczesny styl, znany ze „Star Treka” i „Johna Cartera”, to słychać także sporo rozwiązań z początków kariery. I to, dość nieoczekiwanie, ze świata gier, gdzie nie myślał on jeszcze tak stricte filmowo – męski chór a’la „Small Soldiers” w „3rd Movement”; specyficzne, agresywne użycie instrumentów dętych drewnianych – bliskie tym z „Turning Point”; czy mogące kojarzyć się z kolejnymi odsłonami serii „Medal of Honor” wokalizy, chóry i action score. A ten jest tu doprawdy mistrzowski.
Kolejny (i pewnie nie ostatni raz) to napiszę, ale mamy tu do czynienia z prawdopodobnie najlepszą muzyką akcji od Giacchino – niesamowicie intensywną, znakomicie wykonaną, z jak zawsze świetnie wtrącanymi tematami przewodnimi, pobocznymi („It's a Hellava Chase”), jak i własnymi mini motywami, jak np. ten z 3:35 min. „The Shadow Chase”, który śmiało mógłby robić za główny wątek w niejednym przygodowym sci-fi. Co prawda kompozytor nadal potrafi ciężarnie i nie do końca wygodnie odbijać się w uszach („Mutinty on the Bounty Hunter”, „Flying Dinosaur Fight”), ale dzięki Joelowi Iwataki jego muzyka wreszcie zyskuje dodatkową głębię i przestrzeń, czyli coś, czego brakowało miksom (emerytowanego już) dotychczasowego współpracownika Giacchino, Dana Wallina w, chociażby, kuzynie „Jupitera” – „Johnie Carterze”.
Dość przewrotnie zawodzi w tym wszystkim trochę tematyka. Zabrakło tu przede wszystkim lepszego wyeksponowania tematu przewodniego – jak w Star Trekach czy „John Carter” – który po wyjściu z kina łatwo można było zidentyfikować z filmem. I mimo, iż Michael skomponował tu tak wiele melodii i motywów, to żadnego nie wyróżnił na tyle dobrze, by stał się wizytówką produkcji. Najbardziej charakterystyczny wydaje się być nie temat przewodni, ale motyw rodziny Abrasax oraz, co zaskakujące, melodia z pierwszego teasera filmu, która dostaje trochę miejsca w „Family Jeopardy” i dane jest jej kończyć co bardziej epickie utwory: „The Shadow Chase”, „Family Jeopardy”, „Commitment”. W samym filmie wzniośle opisuje m.in. dwie ważne sceny finałowe – przebicie się przez burzę Jowisza i końcową ucieczkę głównych bohaterów z rafinerii.
Patrząc na tracklistę na pewno w oczy rzuca się hojne wydanie muzyki. Co niektórych już na starcie odstraszyć mogą aż dwa krążki pełne kompozycji słynącego z niełatwego stylu twórcy. Obawy te są jednak nieuzasadnione, bowiem materiał jest tu nie tyle długi, co po prostu duży. Bardzo dobrze więc, że postanowiono wydać je na dwóch oddzielnych woluminach – stanowi to tylko o atrakcji i bogactwie muzyki. Płyty nie są przy tym upchane po brzegi i trwają mniej więcej po optymalne 50 minut. Rozmieszczenie poszczególnych utworów również sprzyja słuchaniu – zawodzą jedynie markotne, wyraźnie odstające atrakcyjnością od reszty, cztery pierwsze utwory drugiej płyty. Stanowią one jednak naturalny przerywnik między pełnym wrażeń pierwszym krążkiem, a ostatnimi 35 minutami epickiej przygody, co i tak, jak na (niemal) kompletny wyciąg z dwugodzinnej projekcji, wchodzi nad wyraz dobrze. Zastrzeżenia można mieć tylko do tego, że czasami jest to naprawdę zbyt monumentalna, przytłaczająca muzyka. Choć przecież nikt nie każe pochłaniać całości na raz – sam słucham głównie wybranych kompozycji, na które mam akurat najbardziej ochotę. A że jest z czego wybierać, to i score nie nudzi się szybko, bo zawsze mogę sobie wrócić do innych fragmentów.
W przypadku Giacchino warto jeszcze wspomnieć o specyficznym nazewnictwie utworów. I tak – poza bonusowym kawałkiem, który wygląda jak żywcem wyjęty z „Land of the Lost” – lista utworów jest tym razem bardziej stonowana, niż zazwyczaj (szczególnie w porównaniu do prześwietnych gier słownych z „Dawn of the Planet of the Apes”). Wygląda na to, że w tej kwestii, po początkowej podniosłej symfonii, Giacchino nieco przystopował i nie chciał się zbytnio wygłupiać z tytułami, choć typowe dlań i jego edytora muzyki poczucie humoru nie do końca zawiodło. Sporo ścieżek, takich jak „Mutiny on the Bounty Hunter”, „It's a Hellava Chase” rodem z „M:I III”, czy – ewidentnie pijącym do „Matrixa” – „Abdicate This!”, może więc spowodować na twarzy melomana lekki uśmieszek.
Od „Jupiter Ascending” oczekiwałem czegoś więcej, niż tylko dobrej muzyki i myślę, że to dostałem. O ile sam film okazał się rozczarowujący, to muzyka – podobnie, jak ta z równie chłodnie przyjętego „Johna Cartera” – na dłużej zapisze się w pamięci fanów muzyki filmowej. Sięgając po klasyczne środki wyrazu i serwując je w swoim stylu, Giacchino bardzo dobrze pokazał, jak powinna brzmieć oprawa do takich widowisk. Mimo drobnych niesnasek na linii album-film, kompozytor kolejny raz wyszedł obronną ręką z powierzonego mu zadania, serwując nam rozrywkę najwyższej próby na naprawdę wiele godzin. Tym samym nie pozostaje mi nic innego, jak tylko polecić „Jupitera: Intronizację” wszystkim spragnionym wielkiej, chóralno-symfonicznej przygody – It's a Hellava Score!
Czy to tylko u mnie nie pojawiają się nuty? Muzyka zjawiskowa 🙂
CO ZA SCORE!!! Michael pozamiatał. Wątpię czy w tym roku usłyszę coś lepszego – jedynie Star Warsy mogą się zbliżyć rozmachem (ale już raczej nie świeżością). Zakup obowiązkowy.
Brzmi to wszystko bardzo dobrze, momentami przytłacza i porywa, ale nie jest to muzyka specjalnie oryginalna (Zimmer, Zimmer, Zimmer) i leży pod względem tematycznym. Im dalej w las, tym bardziej nudzi. Cztery i ani ćwierćnuty więcej.