Aż trudno uwierzyć, że krakowskie święto muzyki filmowej wkrótce wkroczy w pełnoletniość. To już bowiem szesnaście lat odkąd na Błoniach po raz pierwszy wybrzmiały nuty dziewiczych koncertów. W międzyczasie sporo się zmieniło, zarówno jeśli idzie o organizację, jak i prestiż FMFu, który już dawno urósł do rangi światowej. Zawsze jednak miło jest powrócić do dawnej stolicy Polski na te kilka dni i znów poczuć się jak w domu – szczególnie po kilkuletniej przerwie. Ostatni raz gościłem w Krakowie w 2017 roku, choć potem cały czas nadal patrzyłem, nawet jeśli z oddali, jak Festiwal się rozwija. Ta nazbyt długa rozłąka pozwoliła nabrać pewnej emocjonalnej perspektywy względem pierwszych dziesięciu lat, jak i poczuć mi się niczym festiwalowy żółtodziób mogący na świeżo zanurzyć się w różnorakich dźwiękach okalających dumnie Stare Miasto, Wawel i okolice. Ale po kolei…
Tegoroczny FMF wraz z wydarzeniami towarzyszącymi to prawie tydzień atrakcji. Począwszy od koncertu poświęconego twórczości Jana A.P. Kaczmarka, a na katowickim benefisie Patricka Doyle’a skończywszy (polski przystanek europejskiej trasy koncertowej Hansa Zimmera w ostatniej chwili musiano niestety przełożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość) – było na czym zawiesić ucho. I nie tylko. Samemu Kaczmarkowi, który niestety ostatnio musi zmagać się z ciężką chorobą, poświęcono gros festiwalowego programu, tym samym uświetniając 70. urodziny twórcy. Oprócz koncertu oraz licznych paneli na temat życia i twórczości maestro, można także podziwiać poświęconą mu wystawę w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej Manggha, gdzie znajdziemy m.in. statuetkę Oscara przyznaną Kaczmarkowi za piękną partyturę do Marzyciela. Kraków zatem raz jeszcze tętnił życiem. Nie sposób jednak było zasmakować wszystkich tych wydarzeń – opiszę więc tylko te najważniejsze, na których miałem zaszczyt być.
Dzień 1
I tak w Dzień Matki, rzutem na taśmę udało mi się dotrzeć na niezwykły koncert o enigmatycznym tytule Echoes of Space. Umiejscowiony w Teatrze Łaźnia Nowa był najdalej oddalonym od centrum punktem programu, jak żywo przywołując tym samym dawne wyprawy z pierścieniem do Hali Ocynowni Arcelor Mittal. To mocno eksperymentalne wydarzenie zamknęło się w optymalnych 70 minutach i było dość ciekawym doświadczeniem audiowizualnym. Można co prawda poddać w wątpliwość czy nadawało się ono na piątkowy wieczór – szczególnie, że Gary Marlowe i jego trupa dopiero w samej końcówce naprawdę ożywili publikę, wcześniej serwując jej nieco bardziej posępne, ambientowe dźwięki, nierzadko o iście narkotykowym rodowodzie. Oczywiście część tego osobliwego sound designu ma swoje korzenie w kinie, gdzie towarzyszy ponoć równie intrygującym filmom niezależnym. Na scenie ubarwiały go jednak fantazyjne wizualizacje Philippa Geista, które z pewnością pozwoliły się nam wszystkim zanurzyć w gęstym klimacie eksploracji granic wyobraźni oraz elastyczności sztuki muzycznej.
To swoiste połączenie koncertu elektronicznego i ścieżki dźwiękowej zwieńczyła kompozycja innego ważnego gościa tegorocznej edycji Festiwalu – Simona Franglena. Jego pełnoorkiestrowe Sunrise | Sunset inspirowane jest ponoć Szanghajem, choć z powodzeniem odnalazłoby się też jako kompozycja do kina niemego (i nie tylko). Ostatecznie Echoes of Space było kolejnym wielce oryginalnym, nawet jeśli odrobinę niszowym punktem na mapie FMFu. I kto wie, może w kolejnych latach doczekamy się tam również podobnego duchem repertuaru Tomasza Gośki?
Dzień 2
Sobota upłynęła już pod znakiem Franglena i spółki oraz wyczekiwanej gorąco głównej atrakcji 16. edycji Festiwalu Muzyki Filmowej, a więc kosmicznej gali, w trakcie której poznaliśmy nowego ambasadora Festiwalu (została nim producent Maggie Rodford) oraz ogłoszono laureata konkursu FMF Young Talent Award (statuetkę otrzymał Szymon Sutor). Muzyka jednak pozostała najważniejsza – a było czego posłuchać! Utwory Jóhanna Jóhannssona, Stevena Price’a, Patricka Doyle’a, Cliffa Martineza czy w końcu kompozycje starego, dobrego przyjaciela Festiwalu i uznanego dyrygenta, który także i ten koncert po mistrzowsku poprowadził – Diego Navarro. To wszystko złożyło się na zróżnicowany i na pewno daleki od monotonii repertuar, którego zwieńczeniem była widowiskowa, premierowa suita z Avatara 2. Słowem: działo się!
Można się co prawda kłócić względem doboru materiału, bo też i takie Sicario ani nie pasuje do tematyki koncertu, ani też nie zostało należycie wykorzystane (jakimś cudem zabrakło najżywszego tematu z filmu, którego chaotycznie wyświetlane na ekranie fragmenty kompletnie nie zazębiały się z muzyką). Kiedy indziej efektowne nuty Navarro jako żywo przypominały o klasykach kina science fiction – pokroju Pierwszego kroku w kosmos Billa Contiego, Apollo 13 wielokrotnie przywoływanego w trakcie festiwalu, ś.p. Jamesa Hornera czy Star Trek Jerry’ego Goldsmitha – których zdecydowanie zabrakło tego wieczoru na playliście. Ale oczywiście nie można mieć wszystkiego – o czym dobitnie przekonała nas suita z Thora, której z uwagi zapewne na kosmicznie drogie prawa autorskie, zamiast fragmentów filmu Kennetha Branagha czy chociażby jakichś grafik z mitologii nordyckiej, towarzyszyło na ekranie… niewiadomo co. Ale to naprawdę szczegóły, których nie należy się specjalnie czepiać.
Reszta wypadła perfekcyjnie – zwłaszcza absolutnie porywający, mocarny Avatar: Istota wody, którego trochę niepotrzebnie zepsuto w samej końcówce włączeniem dialogów z filmu, co prawie zagłuszyło przejmujące partie solowe koncertu. Jednak prawdziwą perłą Space Gala było dla mnie wykonanie niełatwego, bo przełożonego z czystej elektroniki na orkiestrę Solaris Cliffa Martineza. Rzeczona suita nie tylko w pełni wykorzystała potencjał ścieżki, pięknie eksponując jej niezwykły klimat, ale też idealnie uzupełniły ją fragmenty filmu Stevena Soderbergha oraz – zwłaszcza – wspaniała gra świateł, które zarówno rytmem, jak i kolorystyką pięknie zespoliły się z nutami oraz obrazem. Co zresztą potem udało się po raz kolejny, przy okazji rzeczonej wizyty na Pandorze, tworząc tym samym niezapomniane wrażenie audiowizualne, wykraczające daleko poza zwykły, ziemski koncert… Ogromne, niekończące się owacje na stojąco od publiczności były w pełni zasłużone. A sam moment zaliczyć należy do grona najlepszych w długiej historii FMFu.
Dzień 3
Kosmiczne przygody zostały pociągnięte kolejnego dnia za sprawą E.T. Sympatyczny stworek z kultowego filmu Stevena Spielberga zaliczył w sobotę małe, zabawne cameo na scenie; natomiast w niedzielny wieczór był już pełnoprawnym bohaterem koncertu symultanicznego pod przewodem innego dobrego znajomego i stałego współpracownika Festiwalu, Ludwiga Wicki. Mistrz batuty po raz kolejny nie zawiódł, sprawiając, że w tym symbolicznym finale 16. FMFu raz jeszcze nie zabrakło emocji łączących pokolenia dzięki sile muzyki filmowej. A co, jak co, ale taki klasyczny tytuł, jakim jest E.T., to w tym wypadku samograj, bowiem ilustracja w bardzo dużym stopniu odpowiada nie tyle za klimat historii, co wręcz prowadzi ją naprzód. Film Spielberga to wszak jeden z tych nielicznych przykładów kina w formie czystej, czyli takiego, w którym rolę narratora najczęściej przejmuje właśnie sama ilustracja muzyczna. I bardzo dobrze widać/słychać było to właśnie w trakcie niedzielnego koncertu, gdzie już od samego prologu Orkiestra Filharmonii Krakowskiej miała pełne ręce roboty.
Nie miało zatem na dłuższą metę żadnego znaczenia ani to, że tytuł ten – adresowany wszak do młodej widowni – wyświetlono z dubbingiem, jak i fakt, iż wiele dialogów oraz dźwięków drugiego planu została wyciszona na tyle, iż była praktycznie niesłyszalna. A nie miało to znaczenia właśnie dlatego, że muzyka tak dobrze współgra tutaj z ruchomym obrazem, że trudno właściwie je od siebie oddzielić. Pamiętny pierwszy lot Elliota czy też stanowiący absolutną muzyczną petardę finał, to w tym wypadku jedynie wisienka na torcie ogólnej doskonałości, o czym niedzielny koncert przekonał wszystkich aż nadto. Zresztą najlepszym podsumowaniem tegoż niech będzie fakt, iż w trakcie napisów końcowych praktycznie nikt, włączając w to licznych małych słuchaczy, nie ruszył się z miejsca. A gdy i te dobiegły końca gromkie brawa trwały jeszcze dobrych kilka minut. Z kolei potem, we foyer widać było wiele czerwonych od łez oczu…
Magia kina czy może magia muzyki filmowej? Krakowski Festiwal raz jeszcze obdarował nas oboma tymi elementami naraz – i zrobił to w formie najwyższego profesjonalizmu. Wręcz chciałoby się napisać, że można pozazdrościć wszystkim tym, którzy nie oglądali wcześniej tego filmu. Ale też chyba każdy z nas doświadczył tego premierowo w takiej formie – od teraz jedynej słusznej. Aż dziwne, że tak długo trzeba było czekać na to wspaniałe przeżycie.
Pozostaje liczyć, że w kolejnych latach ujrzymy i jednocześnie wysłuchamy inne legendarne pozycje tego kalibru. Bliskie spotkania trzeciego stopnia, Indiana Jones czy Park Jurajski to nie jedyne, acz naturalnie narzucające się tytuły na kolejne edycje FMFu. Tylko błagam, nie dzielmy już tych koncertów na części! Niepotrzebnie wytrąca to z rytmu zarówno orkiestrę, jak i odbiorców, zbędnie wydłużając dwugodzinne doznanie do rangi Władcy Pierścieni – od którego ongiś cała ta festiwalowa przygoda się przecież zaczęła…
Co nie zmienia faktu, iż warto było ją przeżyć – znowu i jednocześnie po raz pierwszy. Do zobaczenia za rok!
P.S. Oprócz organizatorów i sponsorów muszę wysłać także swoje podziękowania szanownej pani kasjerce PKP, bez której ta kosmiczna podróż nie byłaby w ogóle możliwa.
0 komentarzy