Całkiem nie tak dawno odszedł on nas jeden z najwybitniejszych, polskich pisarzy – Stanisław Lem. Jego twórczość zawsze mnie intrygowała i skłaniała do refleksji. Bez wątpienia najwięcej czasu spędziłem rozmyślając nad jego najsłynniejszym dziełem, jakim jest Solaris. Powieść ta pokazuje świat w niedalekiej przyszłości. Głównym bohaterem jest Dr Chris Kelvin, psycholog, który ma zbadać przyczyny zagadkowych zachowań niewielkiej grupy naukowców na pokładzie stacji kosmicznej Prometeusz. Po przybyciu na miejsce Kelvin dokonuje szokujących odkryć, które ostatecznie wciągają czytelnika w labirynty i najciemniejsze zakamarki własnej psychiki. Ta niezwykła książka doczekała się już kilku ekranizacji. Ostatnią i zdecydowanie najbardziej udaną jest ta w reżyserii Stevena Soderbergha, która została nakręcona w 2002 roku. Główną rolę zagrał George Clooney, który wcześniej współpracował z tym reżyserem przy "Ocean’s Eleven – ryzykowna gra". Mimo kilku odejść od pierwowzoru i typowo hollywoodzkiego rozmachu, filmowcom udało się stworzyć nietuzinkowy i bardzo klimatyczny obraz, w którym ważną rolę odegrała muzyka…
W momencie, kiedy Steven Soderbergh po raz pierwszy ogłosił, że zamierza zekranizować powieść słynnego Polaka, było niemal pewne, że muzyką zajmie się Cliff Martinez. Tak się, bowiem składa, że obaj ci panowie współpracują ze sobą już od roku 1989 – a więc filmu "Seks, kłamstwa i kasety wideo". Nie jest to, co prawda nieustanna współpraca, jak w przypadku chociażby Alana Silvestri i Roberta Zemeckisa, jednak spotykają się oni niemal regularnie. Bez wątpienia najsłynniejszym ich filmem okazał się swego czasu "Traffic", do którego Martinez napisał świetną ścieżkę dźwiękową. Jednak najbardziej intrygującym projektem tego duetu pozostaje właśnie "Solaris", które okazało się przepustką Martineza do wszechobecnego uznania…
Chyba najistotniejszą sprawą przy charakteryzowaniu muzyki w "Solaris" jest wyjaśnienie pojęcia "ambient". A to, dlatego że to przedstawicielem właśnie tego nurtu muzycznego jest Martinez. Tak więc ambient jest gatunkiem muzyki elektronicznej, cechującym się odejściem od linearnie rozwijanej linii melodycznej, charakterystycznej dla muzyki klasycznej, na rzecz luźnej kompozycji plam dźwiękowych. Oznacza to tyle, że słuchając muzyki ambient, nie napotkamy zasadniczo żadnych tematów, tak charakterystycznych dla muzyki filmowej. Oczywiście będą pojawiały się w niej krótkie, powtarzające się motywy, jednak posłużą one wyłącznie do nadania muzyce rytmu i tempa. Głównym zadaniem ambientu jest otoczenie słuchacza, unikalną paletą dźwięków, które wykreują niezwykły klimat. Jest to jeden z tych gatunków muzyki, który z założenia traktuje muzykę jako element otoczenia. Nie może ona być tym samym zbyt agresywna – tak, aby nie burzyła pewnej równowagi i harmonii – ale jednocześnie powinna być znacząco odczuwalna.
Przyglądając się takiej definicji muzyki ambient, można w łatwy sposób zrozumieć, z czym mamy do czynienia w przypadku ścieżki dźwiękowej do "Solaris". Cliff Martinez stworzył tutaj muzykę, która zalewa słuchacza niezwykłymi dźwiękami i harmoniami. Cała ścieżka dźwiękowa jest oparta na brzmieniu syntezatorów i leniwych partii sekcji smyczkowej. Nie ma tutaj żadnego tematu, który można by zanucić po przesłuchaniu płyty czy obejrzeniu filmu. Muzyka niczym wielki ocean, zalewa słuchacza powolnie napływającymi falami harmonii, kreując niezwykły świat medytacji. Próżno szukać tutaj dynamicznych kawałków czy nagłych zrywów orkiestry. Cała ścieżka dźwiękowa, toczy się w swoim spokojnym i niezwykle relaksującym tempie, pobudzając wyobraźnię do tworzenia niezwykłych wizji.
Wielką zaletą tej muzyki jest jej autonomiczność. Mimo że doskonale pasuje ona do wizji zawartej w "Solaris" i podkreśla niezwykły i niejednoznaczny charakter całej opowieści, to jednak słuchana poza filmem wydaje się jeszcze bardziej inspirująca. Słuchając jej w przyciemnionym pomieszczeniu, nieco przymykając oczy, do głowy przychodzą niezwykłe obrazy, bezkresnego wszechświata czy głębi oceanów i ich mrocznych tajemnic. W kilku miejscach muzyka Cliffa Martineza bardzo przypomina to, co Alan Silvestri zrobił w "Otchłani" Jamesa Camerona. Bardzo mroczne i niezidentyfikowane dźwięki wprowadzają tutaj bowiem słuchacza w istny trans. Z kolei niezwykle charakterystyczne, elektroniczne sample, przypominające dźwięk dzwonów, przywodzą na myśl podobne, użyte przez Edwarda Shearmura w "K-PAX".
Osobiście jestem wielkim fanem takich, bardzo klimatycznych i skromnych partytur, które potrafią jednak zaskakiwać. Tym samym właśnie "Solaris", jak i "Miasto Gniewu", "Zostań", "K-PAX" czy "Miasto Aniołów" należą do moich ulubionych. W przypadku opisywanej tutaj płyty z muzyką Cliffa Martineza, największe jednak podobieństwo widzę do "Paragrafu 46" Davida Holmesa. Analogicznie jak na tamtej ścieżce dźwiękowej, także tutaj panuje bardzo mała różnorodność instrumentarium. Jednak o ile Holmes w swojej muzyce wykorzystał najróżniejsze modyfikacje dźwięku gitary, o tyle Martinez bawi się brzmieniem dzwonów i ksylofonów. W rezultacie otrzymujemy ścieżkę dźwiękową, która wręcz pulsuje niezwykle eterycznymi i zagadkowymi samplami wplecionymi w "smyczkowe" pejzaże… Bardzo ciekawie rysuje się tutaj ta współpraca dwóch instrumentalnych światów. Bo oto z jednej strony mamy bardzo rozmyte, elektronicznie generowane dźwięki, a z drugiej żywych muzyków i część orkiestry symfonicznej. Tym samym otrzymujemy niezwykle ciekawe połączenie muzyki organicznej ze syntetyczną. Taka koncepcja doskonale wkomponowuje się w ten bardzo sterylny świat przyszłości, pokazany w filmie, który jednocześnie jest tak zależny od ludzkich słabości i emocji…
Ostatecznie jest to jedna z najciekawszych ścieżek dźwiękowych, jakie miałem okazję wysłuchać. To muzyka znacząco odbiegająca od klasycznego kształtu partytur filmowych, opartych na tematyce i efektownych orkiestracjach. Cliff Martinez stworzył naprawdę pasjonującą muzyką, do której trzeba jednak być odpowiednio nastawionym. Zwolennicy tradycyjnych ścieżek dźwiękowych, mogą bowiem być bardzo rozczarowani monotonnością i jednorodnością tej płyty. I to jest właśnie zasadniczą wadą tej muzyki. Jej niezwykłość w zależności o podejścia może być różnorako interpretowana. Tak się bowiem składa, że słuchając tej muzyki zwyczajnie się "odpływa". Tyle, że dla jednych może to oznaczać wyprawę w nowy, niezwykły świat, a dla innych… zaśnięcie. Niestety w miarę słuchania przychodzi znużenie tą ciągłą monotonią i podobnie jak w przypadku "Koyaanisqatsi" czy "Naqoyqatsi muzyka za zaczyna nieco nużyć… Mimo to polecam tę płytę, ponieważ jest to niezwykle relaksująca i kojąca muzyka będąca miłym powiewem świeżości ze strony skostniałego Hollywood…
Miażdży!