Legion samobójców: The Suicide Squad
„…tylko brać i słuchać…”
Kompozytor: różni wykonawcy
Rok produkcji: 2021
Wytwórnia: WaterTower Music
Czas trwania: 45:37 min.
„…dobrze uzupełnia się z filmem…”
Kompozytor: John Murphy
Rok produkcji: 2021
Wytwórnia: WaterTower Music
Czas trwania: 50:27 min.
„Legion samobójców” – grupa antybohaterów, którzy w zamian za skrócenie wyroku lub amnestię, wykonują różne niebezpieczne zadania dla rządu USA, gdy superbohaterowie są zbyt zajęci ratowaniem świata. W końcu nie mogą być wszędzie, prawda? O tej pokręconej grupie już próbowano zrobić film w 2016 roku, jednak ta produkcja powstała w bólach, zaś efekt mocno rozczarował. Wydawało się, że temat zostanie pogrzebany, aż tu pojawił się Rycerz na Białym Koniu, Zbawca DCEU: James Gunn. Wziął na warsztat tę samą historię, dostając wolną rękę, duży budżet oraz kategorię wiekową R. Co z tego wyszło? Bezkompromisowa, krwawa rzeźnia niczym w „The Boys”, z antyamerykańskim, antyrządowym nastawieniem, galerią wyrazistych postaci oraz masą absurdalnego humoru. Czyli tacy „Strażnicy Galaktyki”, tylko bardziej gore.
Jak zwykle w przypadku filmów podopiecznego Tromy mamy do czynienia z hybrydą piosenek oraz ilustracji – wydanych oddzielnie. Gunn znany jest z tego, że – niczym Quentin Tarantino – wygrzebuje mniej ograne kawałki i daje im drugie życie. Nie inaczej jest tutaj, gdzie symbioza tych kawałków z obrazem jest niemal idealna. Ale nie uprzedzajmy faktów.
Na albumie nie ma zachowanej chronologii filmowej, ale w przypadku kompilacji nie jest to jakimś poważnym problemem. Za to jest sporo zróżnicowania i dzieje się dużo. Od koncertowego Johnny’ego Casha, który rozpoczyna całą imprezę, przez klasyków w rodzaju Kansas, po bardzo latynoskie klimaty. W końcu większość akcji rozgrywa się na wyspie mocno wzorowanej Kubą. I jest tutaj wiele fragmentów nie do zapomnienia. Nieważne czy opisujący pierwsze spotkanie z Bloodsportem hit The Decemberists, romantyczni The Fratellis (oświadczyny prezydenta Corto Maltese) czy sklejka pieśni Louisa Primy podczas rzezi w wykonaniu Harley Quinn.
Chwile na złapanie oddechu dają nam dwa bardziej gitarowe utwory. Zarówno „Samba Na Sola”, jak i „Sola”, to po prostu ładne, wręcz kołyszące rytmy. Jednak jest pewien zgrzyt w postaci bardziej współczesnych nam dźwięków spod znaku rapu i przeładowanego elektroniką popu. Nie są one złe czy niesłuchalne, ale poza ekranem gryzą się z oraz odstają poziomem od reszty piosenek. Jedynie dubstepowe „Oh No!!!” sprawdza się podczas napisów końcowych.
Niemniej jest to bardzo udana kompilacja z mało ogranymi utworami, przez co brzmi bardzo świeżo. Gunn ma dobrą rękę do doboru piosenek i nie inaczej jest tutaj. Nic tylko brać i słuchać, aczkolwiek większe wrażenie soundtrack robi po seansie. Czy coś tutaj wywoła taki ferment jak w przypadku kawałków ze „Strażników Galaktyki”? Trudno powiedzieć, czas pokaże.
Troszkę inaczej ma się sprawa ze scorem. Tym razem nie jest za niego odpowiedzialny stary znajomy reżysera, Tyler Bates. Troszkę szkoda, bo Amerykanin u Gunna potrafił rozwinąć skrzydła. Zamiast niego zatrudniono Brytyjczyka, Johna Murphy’ego – kompozytor znany z „Porachunków”, „Przekrętu” i „28 dni później” zniknął z radaru po premierze „Kick-Ass”. Przypomniał o sobie na przełomie roku 2018 i 2019 dzięki telewizyjnej adaptacji „Nędzników” od BBC. Ale czy to jest powrót na stałe do pisania muzyki filmowej czy może tylko drobny epizod? Trudno udzielić jednoznacznej odpowiedzi.
Choć muszę przyznać, że pierwsze wrażenie z dziełem kompozytora nie powala. Prosta, gitarowo-perkusyjna młócka na początku może przypominać zarówno punkowego ducha naszych (anty)bohaterów, jak i skręt w klimaty przypominające wspomniane „The Boys”. Nawet okraszenie tej prostackiej melodii orkiestrową aranżacją sprawia wrażenie delikatnego liftingu, nie pozbawiającego całości adrenaliny („Approaching the Beach”). Pojawiają się drobne urozmaicenia w postaci werblowej perkusji („Waller’s Deal / Meet the Team” jakby wzięte z „The Expendables”), to jednak gros dzieła Anglika jest czystym underscorem złożonym z wolno rozwijających się dźwięków („Harley Gets the Javelin” z chórem w tle, czy skręcające w rejony horroru „Approaching the Guerilla Camp”).
Ciekawiej zaczyna się w drugiej połowie płyty, gdy do gry wchodzą bardziej liryczne fragmenty, okraszone mrocznymi brzmieniami smyczków czy fortepianu – jak w „Red Flag” i używającym retro elektroniki „Interdimensional Virus”. Najbardziej jednak złapało mnie okraszone delikatnymi dźwiękami gitar „Ratcatcher’s Story” w tempie walca oraz kołysankowe „King Shard and the Clyrax” (czy tylko mi ta wokaliza i melodia przypomina kołysankę z… „Dziecka Rosemary”? A może powinienem już umyć uszy?).
Sama akcja też staje się o wiele ciekawiej zaaranżowana, z dominacją mocnych smyczków, dęciaków oraz chóru. Może czasem za bardzo przypomina styl Hansa Zimmera (wejścia trąbek i elektroniki w „Bombs Go Off!” czy zmieniające intensywność „Suicide Squad vs Starro the Conquerer”), ale to nie przeszkadza. Nawet ograne dźwięki mają tutaj swoją moc, jak w przypadku militarno-heroicznego „The Squad Turn Back”, rockowo-smyczkowego energetyka „The Squad Fight Back” oraz bardzo radosnego w duchu, gitarowo-chóralnego „Ratism”.
Czy powrót Johna Murphy’ego do kina jest udany? Nie bez zastrzeżeń, ale tak. Muzyka Brytyjczyka ma dużo miejsca na ekranie (co mnie zaskoczyło) i w pełni ją wykorzystuje. Nie jest to coś, czego nie słyszeliśmy już wcześniej, jednak dobrze uzupełnia się z filmem. A to się liczy najbardziej i daje nadzieję na kolejne, ciekawe tytuły w przyszłości. 3,5 nutki.
0 komentarzy