
Expendables 1 & 2, The |
data publikacji: 23/09/2012 |
Niezniszczalni 1 i 2
"...mocarne momenty..."
Kompozytor: Brian Tyler
Rok produkcji: 2010
Wytwórnia: Silva Screen / Lions Gate Records
Czas trwania: 71:41 min.
"...na jedno kopyto..."
Kompozytor: Brian Tyler
Rok produkcji: 2012
Wytwórnia: Silva Screen
Czas trwania: 56:45 min.
Powód powstania „Niezniszczalnych” od początku był tylko jeden: odkopać dinozaury i dać im jeszcze jedno miasto do zniszczenia. Oczywiście bynajmniej nie chodzi tu o prastare jaszczury pokroju T-Rexa i kolejną część „Parku Jurajskiego”, ale o legendy kina akcji lat 80. i 90-tych ubiegłego stulecia. Zresztą już wtedy właśnie Sylvester Stallone nosił się z zamiarami zebrania odpowiedniej ekipy w jednym epickim widowisku. Plany jednak nie wypaliły, tyleż z ówczesnej rywalizacji dwóch panów S., jak i zwyczajnego braku wolnych terminów w zapchanym po brzegu kalendarzu większości mięśniaków. Jednak dekadę później, gdy starsi panowie nie hasali już tak często po dżunglach i nie musieli już niczego sobie udowadniać, Sly’owi w przypływie nagłej nostalgii (udane powroty do źródeł Rambo i Rocky’ego) w końcu się udało. Co prawda polityczne aspiracje Arnolda nie pozwoliły przyszykować widzom tego, na co naprawdę liczyli, lecz sam projekt wypalił w dobrym kierunku, oferując sympatyczny i niepozbawiony autoironii film, w którym trup ściele się gęsto, a testosteronu jest nawet więcej, niż kul. Ten specyficzny power zawarty został także z muzyce, autorstwa wciąż kontrowersyjnego Briana Tylera, o którym można już dziś powiedzieć, iż należy do stałych współpracowników Włoskiego Ogiera.
I przyznam, że po tych dwóch latach, jakie minęły od premiery filmu/albumu to właśnie akcją broni się tylerowska ilustracja. Jest głośno, jest szybko, jest wybuchowo, a przy tym jakże rozrywkowo. Słowem: jest ‘pumpin’. A ponieważ akcji jest tu całkiem sporo i przykuwa do głośników a to porywającą dynamiką, a to dodanymi tu i ówdzie chórami, toteż skrzętnie odwraca ona uwagę od innych elementów partytury Tylera. I trzeba napisać, że takie momenty, jak „Aerial”, „Ravens and Skulls”, „Royal Rumble”, druga część „Warriors”, czy w końcu potężne „Massive” to muzyka akcji na wysokim poziomie, która bez problemu porywa – nawet, jeśli czasem bywa dość toporna i nie do końca ociosana jak należy. Broni się także temat przewodni, który choć nie jest zbyt często wykorzystywany, to na tyle charakterystyczny, że bez problemu nasuwa odpowiednie skojarzenia. W dodatku jego pierwsze wejście w otwierającym płytę/film utworze tytułowym budzi wręcz szacunek swym niejako dostojnym, choć mocno surowym brzmieniem.
Niestety, gdy nie ma akcji, to nie ma też i zachwytów. Tyler próbuje co prawda miejscami zarzucić jakimś skromnym ‘love theme’ („Lee and Lacy”), pokusić się o bardziej sentymentalne nuty (początek „Aerial”, całe „Confession”), czy też dodać pikanterii za pomocą latynoskich rytmów („The Contact”), ale ani to ładne, ani odkrywcze, ani tym bardziej porywające, a już na pewno niespecjalnie sprawdza się, jako kontrapunkt dla action score – tu zwłaszcza ten ostatni, frywolny kawałek paradoksalnie sprawia wrażenie słonia w składzie porcelany. Zresztą, poza ww i z reguły krótkimi przerywnikami, gros tego długaśnego albumu (ze wskazaniem na środek płyty) stanowi niezgrabny i często nijaki underscore, który już w filmie ginie pomiędzy kolejnymi ekranowymi wystrzałami, kopniakami i wybuchami, a na płycie może jedynie przyprawić o ból głowy i zniecierpliwienie.
Być może, gdyby nożyce wytwórni wykazały się nieco większą surowością względem materiału, ten dysonans nie byłby tu aż tak widoczny. Ale stało się inaczej i dziś, bez względu na to, czy podobał nam się film, czy też nie, trudno podejść do albumu bez odpowiedniej rezerwy i zawczasu ustawionej pod siebie tracklisty (moja wygląda następująco: 1, 2, 3, 5, 9, 13, 19 i 20 i trwa niespełna pół godziny – ale za to jakie pół godziny!). Wstydu co prawda nie ma, bo też i wciąż jest to jedna z najefektowniejszych ilustracji młodego kompozytora. Ale poza średnią Tyler dalej nie zdołał się tu w pełni wybić – pozostają jedynie mocarne momenty, dla których w ogóle warto sięgnąć po ten krążek. To jednak nie koniec atrakcji...
Minęły bowiem dwa lata i Stallone przebił sam siebie. No, może nie do końca tak sam, gdyż napakowany większą ilością kultowców, większą ilością trupów i większym czasem ekranowym Schwarzsenatora sequel tym razem poszedł w reżyserskie łapy Simona Westa, co zaowocowało de facto większą rozpierduchą, ale też i znacznym spadkiem IQ produkcji. Tak czy siak akcji jest jeszcze więcej. Za to album jest... krótszy i zgrabniejszy, za co chwała producentom. I co na to Tyler? W sumie niewiele. Choć power zdaje się tu być większy, niż poprzednio (niesamowite, a jednak), to cała reszta nie uległa znacznej modyfikacji, a sam fakt braku dużej przestrzeni zapełnionej jedynie underscorową pustką skutkuje... nadmiarem orkiestrowych wybuchów, co prowadzi do nawrotów bólu głowy. Ale przynajmniej da się obejść bez zgrzytania zębami...
Płytę otwiera z pompą „The Expendables Return”, który nie zostawia na słuchaczu suchej nitki i przy okazji rozbraja go z paru decybeli w uszach. Tym samym chyba nie przesadzę, pisząc, iż jest to jeden z najbardziej spektakularnych utworów w krótkiej karierze Amerykanina. Co prawda prócz bardziej dosadnej ‘napierdalanki’ po perkusji i innych instrumentach, a także nieco lepszej orkiestracji niewiele się tu zmienia względem oryginalnego tematu. Niemniej wrażenie jakby ciut lepsze. Szkoda więc, że za moment Tyler zaczyna rozmieniać się na drobne i każdy kolejny kawałek nie robi już takiego wrażenia, a wręcz przeciwnie – ilustracja ta szybko zaczyna męczyć. Już drugie w kolejności „Fists, Knives and Chains” jest tylko powtórką z rozrywki, stając się jedynie utworem fajnym, ale nic ponad to. I z każdą kolejną melodią, zwłaszcza wypełnioną po brzegi i nieoferującą ani chwili wytchnienia akcją, słuchacz może poczuć się zwyczajnie przytłoczony – szczególnie, że należy zapomnieć tu o jakimkolwiek zróżnicowaniu tematyczno-brzmieniowym. Tyler postawił na jedno kopyto i cały czas dociska nim do ‘setki’ (i bynajmniej nie chodzi o flaszkę wódki), jakby bez patrzenia na to, co dzieje się na ekranie.
Skutkuje to tym, że pozostała część partytury (tak, jak i na wcześniejszej płycie, tak i tu nie samą akcją muzyka płynie) jest równie płaska, co poprzednio, a wszelaki materiał dramatyczny, jakkolwiek nie kiksujący w trakcie seansu, znowuż razi swą bezbarwnością, brakiem emocjonalnego zaangażowania i wyzierającą z underscore’u nudą. Oczywiście są wyjątki, ale z reguły nie wychodzą one poza krótkie urywki większej całości, jak np. skąpana w imitującej skrzypki elektronice, podniosła końcówka „Respect”, przy której z pewnością niejednemu twardzielowi wpadnie coś do oka (biorąc pod uwagę, iż zna już daną scenę z filmu). Takie momenty twórczej nadziei wkradają się także we fragmenty pompujące adrenalinę, jak „Making an Entrance” czy „Rest in Pieces”, ale, jak już pisałem, nie są one w stanie zrównać się swoją atrakcyjnością i chwytliwością (z tym w ogóle gorzej) z albumowym prologiem. Trochę szkoda.
Gwoździem do trumny zdają się tu być utwory nastawione na budowanie napięcia i nadanie konkretnym momentom/postaciom odpowiedniego charakteru. O to jednak trudno, skoro same są tegoż charakteru pozbawione. W filmie nie stanowi to problemu, gdyż wszystko i tak zagłuszają spadające na ziemię łuski po nabojach. Ale na albumie wychodzą z tego ogromne, często wręcz pretensjonalne snuje, których tytuły są zdecydowanie bardziej atrakcyjne, niż faktyczna zawartość („Countdown”, „Vilain”, „Duelling Blades” i mój faworyt, „Preparations”, który brzmi jak fragment z sądowego dramatu o szczęśliwym finale, a nie jak zbrojenie się herosów do walki). I choć także i album sequela wieńczy mocny kopniak, to jednak nie jest on wystarczająco silny, by zatrzeć wrażenie lekkiego zawodu. Lekkiego, gdyż trudno było spodziewać się po Tylerze złotych gór i tematów na miarę Powella. Niemniej druga część „Niezniszczalnych” aż prosiła się o bardziej odważną, bardziej finezyjną i nie tak poważną w swym wydźwięku muzykę. Wstydu może i dalej nie ma, bo i poziom pierwowzoru został utrzymany nieco powyżej średniej. Ale szału także brak. Trzy z małym plusem dla obu pozycji.
P.S. Jak to zwykle bywa, w filmach nie wybrzmiewa jedynie oryginalna ilustracja. I tak w części pierwszej możemy usłyszeć następujące hity:
„Keep Your Hands to Yourself” – The Georgia Satellites
„Keep On Chooglin'” i „Born on the Bayou” – Creedence Clearwater Revival
„Mississippi Queen” – Mountain
„Hacienda Grande” – Michael A. Levine
„Castille” – David Bradnum
„The Boys Are Back in Town” – Thin Lizzy
Natomiast w sequelu do naszych uszu docierają: „I Just Want To Celebrate” grupy Rare Earth i „The Wanderer” w wyk. Diona DiMucci, a sam film promuje także singiel brata Sylvestra Stallone’a, Franka – „Don't Want To Fight With Me” (patrz okładka obok).
Przeczytaj także:
CD 1
![]() ![]() ![]() ![]() |
01. | The Expendables |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
02. | Aerial |
![]() ![]() ![]() ![]() |
03. | Ravens and Skulls |
![]() ![]() |
04. | Lee and Lacy |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
05. | Massive |
![]() ![]() |
06. | The Gulf Of Aden |
![]() ![]() ![]() |
07. | Lifeline |
![]() |
08. | Confession |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
09. | Royal Rumble |
![]() ![]() |
10. | Scanning The Enemy |
![]() ![]() ![]() |
11. | The Contact |
![]() ![]() |
12. | Surveillance |
![]() ![]() ![]() ![]() |
13. | Warriors |
![]() ![]() |
14. | Trinity |
![]() ![]() ![]() |
15. | Waterboard |
![]() ![]() |
16. | Losing His Mind |
![]() ![]() |
17. | Take Your Money |
![]() ![]() |
18. | Giant With A Shotgun |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
19. | Time To Leave |
![]() ![]() ![]() ![]() ![]() |
20. | Mayhem and Finale |
Komentarze
Średnia ocena czytelników: 3




Wawrzyniec 23-09-2012, 16:33
Nic dodać nic ująć. Bardzo trafne recenzje, gdzie także co do ocen pozostaje mi się tylko zgodzić.
Koper 23-09-2012, 19:55
Ując tylko ten mały plus, który dał Mefisto. Trzy i już. :)
Brian 24-09-2012, 19:03
Z tych dwóch albumów można by ułożyć jeden solidny.
Dodaj komentarz