Starzec ciężko osiadł na wysłużonym, wiklinowym siedzisku, które w blasku ognia przypominało niewyszukany tron. Odchrząknął i wypuścił powietrze z płuc – choć wiek dawał mu się mocno we znaki, w jego oczach wciąż można było dostrzec iskrę werwy i beztroski. Ciało nie nadążało już jednak za duchem i przy kolejnym ruchu plecy mocno strzeliły. Na twarzy starca pojawił się grymas, szybko zamaskowany delikatnym uśmiechem. Przed nim siedziała bowiem cała gromadka małych, zniecierpliwionych oczekiwaniem rozrabiaków, za którymi powoli wypełniała się reszta izby – schodzili się wszyscy, w każdym wieku i bez względu na wioskowy status. I wszyscy równie mocno krzątali się wokół, zajęci rozmowami – niekiedy ważkimi, acz z reguły obracającymi się w temacie dupy Maryni, która zresztą także obecna była w zatłoczonej chacie kowala.
– Bajka! Bajka, dziadku, bajka! – zaczęły domagać się dzieci.
Dziadek przybrał bardziej poważne oblicze i spokojnie dobierając słowa rzekł:
– O nie. Dziś nie czas bajki. Dziś opowiem wam o pewnej legendzie i o rzeczach, które zdarzyły się naprawdę…
Dzieciaki przed nim wierciły się jak opętane, więc po wypuszczeniu w górę kilku kółek dymu, spojrzał na gawiedź nieco cięższym wzrokiem.
– Izabelo! Przestań offtopować! – podniósł lekko głos, wciąż jednak ciepły – Babuch, spokój!
Dzieci natychmiast się uspokoiły, siadając na ziemi tuż przed nim, a te co bardziej ciekawskie po bokach wiklinowego siedziska. Żadne nie oderwało już odeń wzroku ani na chwilę.
– Tak lepiej. – rzekł ciepło – Teraz zasługujecie by wysłuchać ową historię.
– A dyć o czym ona? – wyrwało się komuś z tyłu, bodajże Adasiowi.
– Dziś, moje dziatki – uśmiechnął się znów Starzec – opowiem wam o Robinie z Loxley, znanym też jako Robin w Kapturze (oraz pod nazwą komercyjną, Robin Hood). I to o tym hollywoodzkim, a nie wyspiarskim. – Przez izbę błyskawicznie przebiegł szum wymienianych na gorąco uwag. – Nie będę jednak prawił o próbie urzeczywistnienia legendy przez Scotta, lecz o przygodzie pełną gębą, którą dwie dekady wcześniej stworzyli do spółki dwaj Kevini: Costner i Reynolds. Ale przede wszystkim opowiem wam o muzycznej ilustracji nieodżałowanego Michaela Kamena i o wszystkim co zeń związane było, jest i będzie. Tak – zamyślił się na moment, jakby uciekając we wspomnienia młodości – właśnie o muzyce…
Fajka zaczęła nieco dogasać, więc dziadek ponownie sięgnął do ognia i przypalił tytoń. Tłum obserwował to w zupełnym milczeniu, jedynie raz ktoś kaszlnął – przypuszczalnie znowu Adam.
– Otóż wszystko zaczęło się w Roku Pańskim 1990, tuż po wielkich przemianach na wschodnich krańcach chrześcijańskiej Europy… – z oddali dobiegł zgromadzonych niewielki grzmot – Wtedy to światło dzienne ujrzała kamenowska partytura, która szybko stała się jedną z największych i najważniejszych prac w jego życiu, odciskając piętno na całej karierze artysty. I nie – Starzec uprzedził co bardziej pobłażliwe spojrzenia – tym razem nie przesadzam.
Muzyka ta przytłacza swą wielkością już od strony technicznej. Wykonało ją bowiem 110 muzyków The Greater Los Angeles Orchestra, z pomocą aż 16 orkiestratorów (!!!), z których część, jak Don Davis, William Ross i Chris Boardman, to już dziś cenieni kompozytorzy sami w sobie (a i nasz Kaczmarek widnieje w podziękowaniach, dyć z ujmującym błędem w nazwisku). Ta zacna ilość przekłada się na jakość ilustracji, która już od pierwszego, otwierającego film/album motywu przewodniego ukazuje swą niezwykłą moc, jaka z pewnością niejednego z was potrafiłaby, choćby na moment, przemienić w nieustraszonego krzyżowca, gotowego samemu stawić czoła niezliczonym zastępom wroga… – dla lepszego efektu, słowa Starca nagle się urwały, a on sam wolno przebiegł oczami po izbie, w której panowała akuratnie wystarczająca cisza, by jego kolejne pyknięcia fajki mogły bez problemu odbić się echem od szeroko rozdziawionych gęb ciasno zebranych wieśniaków.
– Rwące niczym rzeka i równie wciągające, co jej pęd fanfary – podjął znowuż za moment – acz stanowią zdecydowany znak rozpoznawczy tej produkcji i jeden z jej bezsprzecznie najjaśniejszych punktów (na tyle charakterystyczny, iż nie omieszkały użyć potem jego fragmentów w swych logosach Morgan Creek i Disney Home Video), stanowią jedynie wspaniały wstęp do wybornej całości – staroświeckiej, pełnoorkiestrowej, epickiej przygody, jakiej dziś już praktycznie nie pisze się w podobnym stylu. Wystarczy zresztą przywołać niedawną adaptację tej historii przez wspomnianego Scotta, do której muzykę napisał Marc Streitenfield, by dostrzec różnicę w samym choćby podejściu do kreacji muzycznego języka. U Kamena jest on na tyle wyrazisty, iż w dzisiejszych czasach starczyłby na całą serię o banicie z Sherwood, co jednak bynajmniej nie świadczy o przesycie nut.
Wręcz przeciwnie. – Starzec przerzucił fajkę w drugi kącik ust i poprawił sobie koc, ciasno opasający jego wychudzone nogi; na ten widok żona kowala zamknęła okno i dorzuciła do ognia, z którego syknęły iskry, wprowadzając tym samym nieco rozluźnienia wśród słuchaczy – Mimo swego rozbuchania muzyka posiada kilka skromniejszych, lirycznych momentów (miłosne tematy osnute wokół Lady Marian, a więc ścieżki 5-7), a poza tym nie dominuje nad obrazem i tematycznie satysfakcjonuje w pełni, gdyż każda ważniejsza postać/wydarzenie zyskuje tutaj właściwy sobie motyw, o odpowiednim zabarwieniu oraz charakterystycznej dlań emocjonalności, który jednocześnie perfekcyjnie kontynuuje podjętą z początku stylistykę danej epoki. Razem tworzy to kompletną, wielce spójną ilustrację.
Cóż, kompletną przynajmniej jeśli chodzi o film, albowiem na godzinnym albumie brakuje dość istotnej części partytury, jaką jest moment najazdu barbarzyńców na leśną kryjówkę Robina i jego, po części wesołych, towarzyszy. Nie lękajcie się jednak… – rzekł z niejaką troską, skupiając swój wzrok głównie na małym Pawełku, który w kącie stroił miny pełne zwątpienia – …albowiem absolutnie nie przekreśla to płyty, która i bez niego jest dostatecznie atrakcyjna i opasła, byśmy bez chwili znużenia mogli spędzić z nią znacznie więcej, niźli godzina, jaką proponuje.
– Zara! Chwila! – na ten czas odezwał się, jak zwykle sceptyczny, wójt Wojciech, którego głos wystrzelił z tłumu, jakby się paliło – Mamy dać wiarę, iż to bezwadliwa kompozycja?
Co poniektórzy z przybyłych zmierzyli go nieprzyjemnym wzrokiem, inni próbowali przekrzyczeć. Jednak on nic sobie z tego nie robił, o czym dosadnie dał znać przyjmując odpowiednią pozę z rękoma mocno zaciśniętymi na swych szelkach z drugiego obiegu .
– Rzuć coś o przyśpiewkach, dziadku! – narastający harmider przeszył delikatny, kobiecy głos siostry młynarza, na którą niejeden z obecnych młodzianów miał zakusy.
Dziadek ze stoickim spokojem przybliżył palec do ust, niemal od razu, jak za dotknięciem magicznej różdżki albo odpowiednio wymierzonej maczugi, uzyskując spokój.
– Cierpliwości. – rzekł w końcu – Bydzie i o piosnkach, z których zresztą jedna uznawana jest wśród plebsu po dziś dzień za przywarę danego wydawnictwa.
Na te słowa cichość powróciła do ciżby. Zakręcając pokaźnym wąsem Starzec z lubością snuł opowieść dalej.
– Tak, muzyka ta jest absolutnie fenomenalna pod każdym względem, a zgrabny album jest idealną jej prezentacją, niemniej posiada słabsze momenty. – szyderczy uśmiech wypełnił okrąglutką, wąsatą twarz wójta, którego satysfakcja znalazła ujście w burzącym nastrój odgłosie uderzającej o jego tors gumy, na jaki Starzec pozostał jednak niewzruszony. – Takim jest z pewnością „The Sheriff and His Witch”, które w 6-minutowym materiale zawiera trochę niezbyt atrakcyjnego underscore’u, mimo iż całościowo nie odstaje od reszty jakością i poziomem wykonania. Jeśli jednak coś już pomijać na trackliście, to właśnie owy fragment.
Zebrani wieśniacy zgodnie pokiwali na te słowa głowami, patrząc po sobie wymownie. Jedynie Wojciech z rękami w kieszeniach i wzrokiem spuszczonym w dół wyróżniał się z tłumu. Ale tłum miał to gdzieś.
– Drugim momentem wielkich kontrowersji – podjął znów za moment Starzec – jest wieńcząca całość piosenka „Wild Times”, jaką Kamen napisał wespół ze znaną z przyszłego „Open Range” Julianną Raye. Nie jest to twór zły – przeciwnie: ma chwytliwy rytm i dobry tekst, jak i pamiętną melodię. Jednak jej typowo popowa, wielce współczesna stylistyka przegrywa z kretesem z wcześniejszą balladą Bryana Adamsa, która będąc oparta o temat miłosny, stanowi esencję costnerowskiego Robina. Był to zresztą szlagier słusznie nagrodzony Grammy oraz nominacjami do Złotego Globu i Oscara (w obu przypadkach lepsza okazała się „Piękna i Bestia”). To jednak i tak jedynie okazjonalne ubarwiacze dla złaknionych większych miłosnych ekscytacji pań… – Delikatne chichoty zaczerwienionych niewiast przewinęły się w tle. – Prawdziwe zwieńczenie geniuszu Kamena dokonuje się wraz z fenomenalnym „The Abduction and the Final Battle at the Gallows”, którego epickość i moc wciąż sprawiają, iż moje papucie same spadają na myśl o nim. Cudowna muzyka…
Starzec zawiesił słowa w powietrzu, zamyślając się znów – tym razem na dłużej. Rozmarzony pykał fajką aż do momentu, w którym nie trąciła go delikatna rączka. To Izabela podeszła bliżej i maślanymi oczkami wpatrywała się w niego prosząco. Starzec uśmiechnął się, wziął małą na rękę i głośno oznajmił:
– No dobrze, to teraz bajka!
Pisk dzieciarni nie miał końca, co dla starszych oznaczało jasno rozpoczęcie ucztowania…
0 komentarzy