Z perspektywy czasu „Ponyo” wydaje się kaprysem w filmografii Hayao Miyazakiego. Po trzech wielkich obrazach – „Księżniczce Mononoke”, „Spirited Away” i „Ruchomym zamku Hauru” – a przed finałowym arcydziełem – „Zrywa się wiatr” – mistrz anime wrócił do kina skromniejszego, które śmiało można zaprezentować najmłodszym widzom.
Wraz z nim w tę podróż do przeszłości wybrał się Joe Hisaishi. Tyle, że był on już innym kompozytorem, niż wtedy, gdy bawił się popową estetyką w „Moim sąsiedzie Totoro”. Jego styl nabrał wystawności, klasycznego rozmachu, mocno osadził się w zachodniej tradycji muzyki poważnej i filmowej, czego najmocniejszym znakiem są odniesienia do twórczości Johna Williamsa. „Ruchomy zamek Hauru” stanowi tego najlepszy przykład.
„Ponyo”, mimo tak odmiennego charakteru opowieści, kontynuuje ten styl. Już od pierwszej chwili uderzają obezwładniające, pełne przestrzeni frazy smyczków połączone z chórem. Nie takiego brzmienia spodziewa się po drobnej, zabawnej historyjce dla dzieci. Muzyka jednak nabiera lekkości. Figlarne pogwizdywanie fletu i jasne, pogodne skrzypce tworzą bardzo plastyczne tło, mające znamiona mickey-mousingu, ale klasa kompozycji sprawia, iż działa ono na wyobraźnię również bez obrazu.
Na koniec pierwszego utworu płyty, „Deep Sea Pastures”, w pełnej krasie, choć krótko, odzywa się główny temat filmu. Hisaishi zawsze gustował w tego rodzaju prościutkich, wesołych melodiach. Specyfika „Ponyo” pozwala mu na bezwstydne eksploatowanie tej słabości. Na koniec zresztą główny temat pojawia się w głupiutkiej piosence, utrzymanej w podobnej konwencji, jak równie niepoważny przebój z „Mojego sąsiada Totoro”, co jest głębokim ukłonem w stronę tego klasycznego dzieła.
Ciekawie główny temat zostaje przetworzony w żywiołowych momentach, gdy Ponyo chociażby biegnie po falach. W wagnerowskim „Ponyo Flies” zmienia się w mocarną fanfarę, a towarzyszący jej wirujący akompaniament dodaje jeszcze potęgi. Nie samym tematem głównym jednak film stoi. Podobnie jak w przypadku innych obrazów Miyazakiego, Hisaishi proponuje moc melodii związanych z poszczególnymi postaciami. Chociażby owe chóralne, tajemnicze partie, które pojawiają się na samym początku, związane są z morską tonią, a więc jednocześnie z wielką boginią morza.
Szczególną uwagę zwraca temat czarodzieja Fujimoto – oparty na ogół na instrumentach dętych drewnianych, ładnie wychwytuje śliską i w pocieszny sposób groźną aurę bohatera. Co ciekawe, motyw nawiązuje do muzyki Bliskiego Wschodu, co czyni go podobnym do tematu Wiedźmy z Pustkowia z „Ruchomego zamku Hauru”. Moim faworytem jest jednak drobny kawałek towarzyszący rybim siostrzyczkom Ponyo („Ponyo's Sisters”). Łączy on popową przebojowość z klasycznym rozmachem i przede wszystkim zaraża fenomenalną energią.
Nie sposób wymienić wszystkich tematów, jakie w „Ponyo” serwuje Hisaishi. Ich wielość oraz bogactwo instrumentacji, aranżacyjny rozmach i wielobarwność w niczym nie ustępują najwspanialszym dziełom kompozytora. Jest to także muzyka silnie osadzona w jego twórczości. Można odnaleźć wiele chwytów znanych z wcześniejszych prac Hisaishiego. Chociażby „March of the Boats” żywo przypomina marszowy kawałek z „Sun Also Rises”. Nie ma przy tym mowy o wtórności. Jednocześnie jednak tematy nie są tak porywające jak wcześniejsze. Słucha się ich z szacunkiem i bardzo przyjemnie, ale rzadko z uniesieniem. Na płycie kłopot stanowi zresztą nadmiar oraz poszatkowanie materiału, który zwłaszcza w drugiej połowie trochę męczy. W filmie natomiast muzyka zwyczajowo działa bez zarzutu, mimo że wydaje się swoim rozmachem wykraczać ponad skromną opowiastkę.
Prawdopodobnie „Ponyo” nigdy nie będzie wymieniane jednym tchem z największymi sukcesami Hisaishiego. Stanowi jednak kolejny dowód jego wielkiej muzycznej wyobraźni. Bogactwo tej ścieżki dźwiękowej, jej różnobarwność i tematyczna obfitość skłaniają do wielokrotnego przesłuchania. Brakuje może momentów wielkiego zachwytu, ale jeśli chodzi o samą ocenę artystycznego kunsztu, to „Ponyo” pozostaje kompozycją wysokiej próby.
0 komentarzy