Magia Oskarów nie przemija. Co roku budzi takie same emocje stając się tematem milionów newsów, tysięcy rankingów i setek analiz. Jedną z nich jest ta pojawiająca się cyklicznie od ośmiu lat na portalu MuzykaFilmowa.pl. To subiektywna ocena szans kompozytorów i ich ścieżek dźwiękowych na zdobycie złotej statuetki, a przy okazji podsumowanie minionego roku w muzyce filmowej. Próba chłodnej analizy abstrakcyjnego tworu, jakim jest muzyka i przewidzenia wyboru Amerykańskiej Akademii Filmowej. Zapraszam do lektury Analizy Muzycznych Nominacji do Oscarów 2013.
Kategorie muzyczne zdecydowanie nie należą do najpilniej śledzonych w Oscarowym wyścigu. Światła reflektorów skierowane są głównie na aktorki, aktorów, reżyserów i producentów. To o nich mówi i pisze się najwięcej. Daleko w ich cieniu, na czerwony dywanie, kroczą kompozytorzy – rozpoznawani i doceniani przez nielicznych entuzjastów ścieżek dźwiękowych. Świadomi tego, że aby zostać docenionym przez Amerykańską Akademię Filmową nie wystarczy napisać świetnej muzyki – musi ona również powstać do świetnego filmu. Tak było w latach poprzednich, tak jest i w tym roku.
Tegoroczne nominacje do Oscara w kategoriach muzycznych były nadzwyczaj przewidywalne. Nie bez przyczyny okazały się identyczne, jak w przypadku BAFTA – a to nie zdarza się często. Paradoksalnie wraz z upływem roku grono ścieżek dźwiękowych typowanych do Oscara zawężało się, zamiast rozszerzać. Z jednej strony bowiem wiele obiecujących partytur okazywało się rozczarowaniem. Jednocześnie nieliczne filmy otrzymywały wyróżnienia na kolejnych Festiwalach podnosząc swoje szanse u Amerykańskiej Akademii Filmowej. Pod koniec roku było już wiadomo, że tylko kilka partytur będzie liczyło się w wyścigu po złotą statuetkę – nie tylko ze względu na jakość muzyki, ale i rozgłos zyskany przez same filmy.
Od początku było wiadomo, że nominację do Oscara otrzyma John Williams. Nieważne jaka byłaby jego muzyka, Amerykańska Akademia Filmowa i tak wyróżniłaby swojego Maestro – nawet gdyby jego muzyka ilustrowała reklamę płatków śniadaniowych (reżyserowanych przez Spielberga oczywiście). John Williams to bohater Hollywood, jeden z ostatnich wielkich ludzi kina, którzy budzą szacunek, podziw i wywołują podekscytowanie gdziekolwiek się zjawią. Wszyscy mają sentyment do Williamsa i nikt nie ma odwagi skrytykować jego pracy. W takim zachowaniu nie ma jednak karykaturalnej przesady, bo John Williams po prostu jest wielkim kompozytorem. Jest wyznacznikiem klasy, skromności, elegancji i wszystkiego tego co w muzyce filmowej najlepsze.
Podobnie oczywista była nominacja dla Alexandre’a Desplat. Francuz niemalże zmonopolizował rynek, komponując muzykę do najważniejszych filmów ubiegłego roku. Według IMDB maczał palce przy co najmniej 9 produkcjach, które ukazały się w roku 2012. Wśród nich były dwa („Operacja Argo” i „Wróg nr 1”) należące do ulubionego gatunku Amerykańskiej Akademii Filmowej – paradokumentalnego thrillera heroizującego amerykańskie służby wywiadowcze. Pozostałe trzy nominacje powędrowały do kompozytorów i filmów, o których było najgłośniej w ubiegłym roku. Mychael Danna wykorzystał fantastyczny potencjał, jaki dała ekranizacja „Życia Pi” i stworzył urzekającą ścieżkę dźwiękową. Dario Mariannelli zrobił to do czego przyzwyczaił Amarykańską Akademię Filmową – napisał muzykę z epoki, która została w charakterystyczny dla Joe Wrighta sposób spojona z filmem. No i Thomas Newman – ulubieniec Hollywood i potomek słynnego Alfreda Newmana, który ciągle czeka na swoją pierwszą statuetkę Oscara. Muzyka w „Skyfall” zdecydowanie nosi ślady jego charakterystycznego stylu – ale czy jest najwybitniejszym dziełem tego kompozytora?
Czy finałowa piątka mogłaby być inna? W mojej opinii zabrakło w niej „Atlasu Chmur” – przepięknej ścieżki dźwiękowej trójki artystów: Toma Tykwera, Reinholda Heila i Johnny’ego Klimeka. To po „Pachnidle” najbardziej udana muzyka niemieckich twórców. Przemyślana, chwytliwa i dopracowana w najmniejszych szczegółach. Wygląda jednak na to, że jedynym niemieckim kompozytorem mogącym liczyć na Oscara jest Hans Zimmer. W gronie przegranych, którzy nie otrzymali nominacji do nagrody Amerykańskiej Akademii Filmowej za najlepszą muzykę stawia się również Jonny’ego Greenwooda i jego „Mistrza”. Po niedawnym sukcesie Trenta Reznora i „Social Network” mogłoby się zdawać, że w Hollywood spodobał się pomysł angażowania artystów scenicznych do tworzenia ścieżek dźwiękowych. Tym bardziej, że muzyka Greenwooda ucieka wszelkim schematom i kliszom. Ale może innym razem…
„Lincoln” – John Williams
Szans Johna Williamsa na Oscara nie da się ocenić w kryteriach stosowanych w przypadku innych kompozytorów. Ten twórca ma na koncie już 48 nominacji do tej nagrody. Od kilku lat, każda jego praca jest wyróżniana w ten sposób – niezależnie od tego czy to ścieżka dźwiękowa do dramatu czy animowanej komedii. Legenda Johna Williamsa sprawia, że Amerykańska Akademia Filmowa bije pokłony przed każdym jego dziełem, bezkrytycznie obwieszczając światu jego doskonałość. Czy słusznie?
Kończący w tym roku 81 lat kompozytor ma na koncie setki ścieżek dźwiękowych. Co sprawia, że nadal tworzy do filmów? Obecnie chyba tylko przyjaźń ze Stevenem Spielbergiem. Można odnieść wrażenie, że obaj panowie zawarli specyficzny związek partnerski, przysięgając sobie wierność póki ich śmierć nie rozłączy. Ich współpraca to piękna część legendy Hollywood pokazująca, że tworzenie filmów w Fabryce Snów to nie tylko biznes, ale również wielka, życiowa przygoda. Obaj twórcy doskonale się rozumieją. Spielberg świetnie zdaje sobie sprawę z tego, że muzyka Williamsa nadaje jego filmom szlachetności. Amerykański kompozytor z kolei zna oczekiwania reżysera lepiej niż jakikolwiek młokos z laptopem pod ręką. Relację tę doskonale pokazuje „Lincoln”.
Takich filmów Steven Spielbierg i John Williams zrobili już w przeszłości wiele. „Amistad”, „Czas wojny”, „Szeregowiec Ryan” – wszystkie gloryfikujące wolność, równość i amerykańskość. Williams w „Lincolnie” nie dokonuje żadnego przewrotu. To muzyka, jakiej każdy z nas się spodzewał. Dumna, nostalgiczna i skromna. Nie heroizuje tego co dzieje się na ekranie w sposób nachalny. Powolnie snuje się w tle niekiedy wzruszając innym razem wprowadzając w zadumę. Naturalna elegancja do jakiej Williams przez lata przyzwyczaił swoich słuchaczy, jest tutaj również obecna. A temat przewodni? Jak zwykle prosty i melanchoolijny, ukazuje Lincolna jako romantycznego bohatera, walczącego o wartości przez innych nie pojmowane, a jednocześnie zmagającego się z własnymi słabościami. Melodia, która bez wątpienia znajdzie się w repertuarze wielu amerykańskich filharmonii.
Dzieło Williamsa jest bezbłędne. Pod względem muzycznym to popis kunsztu kompozytorskiego pokazujący, w jaki sposób z zaledwie kilku instrumentów można wykrzesać poruszające emocje. To również piękny przykład porozumienia między reżyserem na kompozytorem i spójności obrazu z muzyką. Oglądając film odnosi się wrażenie, że wszystko jest na swoim miejscu, wszystko jest oczywiste i właściwe. Innymi słowy – to dzieło jakiego się spodziewano, zarówno jeśli chodzi o jakość rzemiosła, jak i ton wypowiedzi twórców. Ta oczywistość sprawia jednak, że zarówno oglądając film, jak i słuchając muzyki, nie doświadcza się… magii. Doskonałe zdjęcia, przejrzysta fabuła, świetne aktorstwo i poruszająca muzyka – taki jest „Lincoln”. Solidne rzemiosło emanujące z każdego kadru i nuty kunsztem swoich twórców. Stąd nominacje do Oscara zarówno dla Janusza Kamińskiego, jak i Johna Williamsa.
Czy John Williams ma szansę na kolejnego Oscara? Moim zdaniem bardzo duże. „Lincoln” to film na wskroś amerykański. Tę amerykańskość słychać również w muzyce, która co chwilę odnosi się do dokonań Aarona Copelanda. Poza tym, w przeciwieństwie do poprzednich lat, tym razem nominowany jest tylko jeden tytuł Williamsa. Głosy oddane na amerykańskiego kompozytora nie rozproszą się zatem na dwie nominacje, jak to było niedawno w przypadku „Czasu wojny” i „Przygód Tintina”.
„Skyfall” – Thomas Newman
Zatrudnienie Thomasa Newmana do zilustrowana kolejnej części przygód Jamesa Bonda było poniekąd niespodzianką. Oczywiście nie było tajemnicą, że to ulubiony kompozytor Sama Mendesa, współodpowiedzialny za sukcesy „American Beauty” czy „Drogi do zatracenia”. Niemniej znacznie silniejszy wydawał się związek Davida Arnolda z agentem 007. Ostatecznie jednak brytyjski kompozytor przegrał rywalizację ze swoim amerykańskim kolegą i za pisanie muzyki do „Skyfall” zabrał się właśnie Thomas Newman. Rezultat okazał się spodziewanie poprawny i satysfakcjonujący. Ale czy aż tak, by otrzymać nominację do Oscara? Myślę, że wiele osób w miejscu zajętym przez Newmana widziałoby chociażby „Cloud Atlas”.
Innymi słowy, w mojej opinii to zdecydowanie najsłabsza i najmniej spodziewana nominacja do Oscara w tym roku. Thomas Newman wchodząc w świat agenta 007 musiał wpasować się w sztywne ramy konwencji wynikającej 50-letniej historii ścieżek dźwiękowych serii. Jako twórca posiadający swój charakterystyczny styl i muzyczną osobowość, musiał jednak zamanifestować własny punkt widzenia na dziedzictwo Jamesa Bonda. To prawo każdego kompozytora, który kiedykolwiek miał okazję pracować przy serii 007 – wystarczyć rzut oka na dokonania Billa Conti czy Marvina Hamlisha. Ingerencja w bondowską stylistykę w wykonaniu Thomasa Newmana była jednak zdecydowanie mniejsza niż, jego amerykańskich poprzedników. „Skyfall” muzycznie złagodniało też w porównaniu do prac Davida Arnolda. Newman w swoim stylu postawił przede wszystkim na melodyczną prostotę przystrojoną w bogate i pełne dźwiękowych ornamentów brzmienie.
Bond w wykonaniu Thomasa Newmana stał się kimś więcej niż tylko rozpędzonym osiłkiem, burzącym napotkane ściany i zabijającym naręcza złych charakterów. Niestety przestał też być brytyjskim gentelmanem z zadziorną pewnością siebie szarmancko uwodzącym kobiety. Bond w wersji Thomasa Newmana brzmi bardziej tajemniczo i mrocznie. Ciągle tli się w nim młodzieńcza brawura i bezkrytyczne oddanie ojczyźnie, jednak coraz częściej do głosu dochodzą wątpliwości i pytania o sens całej tej gonitwy. Wszystko to, co Sam Mendes pokazał na ekranie, Thomas Newman bezbłędnie zawarł w swojej muzyce. Mniej instrumentów dętych blaszanych, tak charakterystycznych dla bondowskiego brawury. Więcej elektronicznych tekstur zagęszczających atmosferę i budujących napięcie oraz niepewność. Szerokie plany ilustrowane prostymi choć zaskakującymi akordami. Newman stworzył muzykę wysublimowaną, która pełna jest orkiestracyjnych smaczków i niespodzianek. Nie wychodzi jednak przed obraz, nie przerysowuje postaci czyniąc je bardziej realistycznymi. Chyba po raz pierwszy w muzyce z filmu o Bondzie słychać też tyle… strachu.
Najważniejsze pytanie brzmi jednak: czy to ścieżka dźwiękowa godna Oscara? Do tej pory żadnemu kompozytorowi nie udało się zdobyć tej nagrody za ilustrację przygód Bonda. Najbliżej był swego czasu Marvin Hamlish, który zdobył nominację za „Szpiega, który mnie kochał”. Czy w 50 rocznicę bondowskiej serii, Amerykańska Akademia Filmowa uhonoruje fenomen agenta 007 Oscarem dla Thomasa Newmana? Istnieje taka szansa, jednak w mojej opinii jest ona bardzo niewielka. Dzieło Newmana jest kolejnym dowodem kunsztu tego kompozytora. Nie tylko skroił dla Bonda elegancki, muzyczny garnitur, ale zachował też przy tym swoją tożsamość i styl. Nie jest to jednak ścieżka dźwiękowa, która mogłaby konkurować z pozostałymi nominacjami. Szczególnie tą opisywaną niżej…
Jak każdy debiutant w Oscarowym gronie, Mychael Danna budzi najwięcej emocji. Szczególnie po zdobyciu Złotego Globu. W większości rankingów i prognoz to właśnie on jest typowany na tegorocznego zdobywcę tej nagrody. Powodów jest wiele, ale chyba najważniejszym jest sama jakość muzyki. Ze wszystkich nominowanych ścieżek dźwiękowych, to właśnie ta najbardziej zwraca uwagę i niemalże hipnotyzuje podczas słuchania. Od samego początku filmu, gdzie pojawia się „Pi’s Lullaby”, wprowadza słuchacza i widza w zupełnie nowy, nieznany świat. Pełen orientalnych brzmień i mistyki.
Jeszcze rok temu mało kto zaliczyłby Mychaela Danna do czołówki kompozytorów Hollywood. Wspólnie z bratem Jeffem zajmowali się dobrymi, choć mniej nagłaśnianymi filmami. „Monsunowe wesele”, „Narodzenie” i „Słaby punkt” to do tej pory najbardziej znane ścieżki dźwiękowe Mychaela (ta ostatnia stworzona wspólnie z Jeffem). „Życie Pi” to zdecydowanie jego najciekawsze pod względem muzycznym dokonanie. Kompozytor doskonale wykorzystał potencjał historii i otwartość Anga Lee – reżysera. Piękny temat przewodni, poruszające harmonie i niesamowicie eleganckie połączenie muzyki indyjskiej z klasyczną symfoniką. Podobnie jak sam film, również muzyka Mychaela dotyka zarówno sacrum, jak i profanum.
„Życie Pi” to zdecydowanie jedna z najlepszych partytur filmowych ubiegłego roku – jeśli nie najlepsza. Słychać w niej monumentalną przestrzeń i spokój, nastrajające do refleksji i medytacji. W sposobie komponowania Mychaela Danna jest coś z filozofii Tan Duna, który wielokrotnie potwarzał, że małe rzeczy należy wyolbrzymiać, a te wielkie zmniejszać i upraszczać. W „Życiu Pi” ogromną rolę odgrywają pojedyncze instrumenty, które grając solo stanowią jądro i duszę całej historii. Monumentalne chóry i wielka orkiestra stanowią odległe tło – zwiastujące coś wielkiego, ale jednocześnie i naturalnego. Magiczne połączenie profanum i sacrum – ludzkiego losu i nieopisanej mocy przeznaczenia.
Muzyka Mychaela Danna to również brzmieniowy majstersztyk. Słuchając jej w słuchawkach na uszach doskonale słychać każdy instrument i ogromną przestrzeń między nimi. Żadna z tegorocznych nominacji do Oscara nie posiada takiej cechy. To sprawia, że „Życia Pi” doskonale się słucha – również w filmie. To jedna z tych ścieżek dźwiękowych, do których po latach będzie się wracało z przyjemnością.
Patrząc na wcześniejsze dokonania Mychaela Danna, jasne staje się dlaczego to właśnie tego kompozytora Ang Lee poprosił o napisanie muzyki do „Życia Pi”. Z jednej strony doskonała znajomość muzyki indyjskiej (stamtąd pochodzi zresztą żona kompozytora), z drugiej doświadczenie w opowiadaniu historii o zabarwieniu religijnym („Narodzenie”). „Życie Pi” potrzebowało muzycznego mistyka, który będzie potrafił w elegancki i przemyślany sposób zaczarować widza i wspomóc bajeczne obrazy. To zadanie Mychael Danna wypełnił w 100%. Oto magia kina w pełnym wymiarze – coś co Amerykańska Akademia Filmowa uwielbia. Murowany faworyt do Oscara.
„Argo” – Alexandre Desplat
Zjada mnie ciekawość co pomyślał sobie Alexandre Desplat, kiedy usłyszał, że swoją piątą nominację do Oscara otrzymał za „Argo”. Nie za „Strażników Marzeń” czy „Kochanków z księżyca”, ale właśnie „Argo”. Z pewnością cieszył się, że nominację w ogóle otrzymał – po ubiegłorocznej wpadce Akademii, kiedy to pomimo kilku wybitnych prac kompozytor takiego wyróżnienia nie dostał, można było spodziewać się wszystkiego. Na szczęściej tym razem wysiłki Ray’a Costy przyniosły efekt i Desplat nominację otrzymał. Pytanie brzmi jednak dlaczego za „Argo”? Tytuł ten zdecydowanie nie był typowany przez większość obserwatorów do takiego wyróżnienia. Nie oznacza to jednak, że to muzyka, z której Francuz nie może czuć się dumny. Wręcz przeciwnie.
Wybór „Argo” spośród wszystkich ubiegłorocznych prac Desplat zapewne podyktowany był tematem filmu. Mimo, że nie jest to widowisko wybitne, to mile łechta amerykańskie poczucie własnej wartości. Ujawnia jedną z najbardziej spektakularnych akcji CIA, która przez lata była uznawana za triumf Kanadyjczyków. Mało tego – ukazuje nowe oblicze Hollywood, które dla wielu osób może okazać się niespodzianką. Ten dość specyficzny hołd złożony amerykańskim filmowcom, nie mógł ujść uwadze członków Amerykańskiej Amademii Filmowej, stąd kilka nominacji do Oscara dla „Argo”.
Alexandre Desplat w „Argo” po raz kolejny pokazał swoją muzyczną erudycję i wyobraźnię. Napisano już wiele o unikalnym wykorzystaniu ludzkiego głosu na tej ścieżce dźwiękowej. To wyzwanie, które postawił przed sobą kompozytor i któremu doskonale podołał, zyskując muzyczną fakturę idealnie pasującą do filmu. Wielka szkoda jednak, że tak mało jej słychać w samym filmie. Coś co na płycie frapuje i zachwyca, w filmie ginie pod natłokiem efektów dźwiękowych i zwrotów akcji. Widz nie ma czasu i okazji wsłuchać się w warstwę muzyczną filmu, ponieważ jego uwagę odwracają inne jego elementy. Jedyne czego doświadczamy to gęsta i niepokojąca atmosfera pełna napięcia i zagrożenia.
Wszyscy doskonale wiedzą, że Oscar dla Alexandre’a Desplat wisi w powietrzu. Nie jestem jednak przekonany czy otrzyma go już w tym roku. Odnoszę wrażenie, podobnie jak Ennio Morricone czy Thomas Newman, Francuz stanie się „wiecznie nominowanym”, który na statuetkę będzie czekał irytująco długo. Ostatnie lata pokazują bowiem, że w kategoriach muzycznych Oscary zdobywają kompozytorzy będący odkryciami i niespodziankami: Marianelli, Santaolalla, Reznor, Kaczmarek, Rahman, Bource… Starzy wyjadacze, wielokrotnie nominowani, stają się stałym elementem wystroju czerwonego dywanu i tłem dla genialnych samouków błyszczących na piedestale krótko, ale bardzo jasno. Jeszcze nie tym razem Panie Desplat…
„Anna Karenina” – Dario Marianelli
Amerykańska Akademia Filmowa polubiła Dario Marianelli’ego. To jego trzecia nominacja do Oscara, a warto przypomnieć, że jedną nagrodę ma już na swoim koncie („Pokuta”). Patrząc na wszystkie trzy nominacje, można bez problemu znaleźć wzór, który gwarantuje kompozytorowi adorację Akademii: Joe Wright + Film Kostiumowy. To kolejny przykład rewelacyjnej współpracy reżysera z kompozytorem, która owocuje zaskakującymi ścieżkami dźwiękowymi. Ich niezwykłość nie polega jednak na podążaniu wbrew oczekiwaniom, ale przenikaniu się warstwy muzycznej i wizualnej filmu w sposób unikalnych dla tych twórców.
Brzmienie muzyki do „Anny Kareniny” jest dokładnie takie jakie być powinno. Kompozytor zgodnie z konwencją filmów konstiumowych stworzył ścieżkę dźwiękową imitującą muzykę z epoki. Jest w niej mnóstwo inspiracji rosyjskimi pieśniami i tamtejszymi mistrzami muzyki klasycznej. Dominuje romantyczny ton w rytmie walca, przywodzący na myśl bale, na których bawiła się rosyjska arystokracja. Spełnia też ważną funkcję spoiwa, między dwoma światami ukazanymi w filmie Joe Wrighta. Jeden z nich to teatralna scena, a drugi to rzeczywisty świat, w którym rozgrywa się akcja opowiadanej historii. Muzyka Marianelli’ego unosi się swobodnie na tymi dwoma światami odealniając to co wydaje się zbyt rzeczywiste i sugerując nieco baśniową konwencję filmu.
Podobnie jak we wcześniejszym filmie duetu Wright-Marianelli, również tutaj warstwa muzyczna przenika się z wizualną. W „Pokucie” dźwięk pracującej maszyny do pisania był jednym z najważnieszych elementów brzmienia całej ścieżki dźwiękowej. W „Annie Kareninie” stukot kół pociągu zastępuje instrumenty perkusyjne wybijając rytm w jednym z utworów. Takich miejsc, gdzie muzyka niemalże „wychodzi” z obrazu jest więcej. To robi wrażenie i jest dowodem wysiłku, jaki twórcy filmu włożyli w swoje dzieło. Nie jest już jednak tak nowe i odkrywcze jak jeszcze kilka lat temu, kiedy Marianelli odbierał swojego Oscara.
„Anna Karenina” to muzyka zdecydowanie warta uwagi. Nie ma ona jednak uwodzicielskiej siły „Pokuty”. Czy za kilka lat znajdzie się ktoś, kto będzie potrafił zanucić jej temat przewodni? Nie wydaje mi się. To solidna i ciekawa pozycja w dorobku kompozytora, jednak to nie za nią Dario Marianelli zostanie zapamiętany. Tym samym wątpliwe jest by liczyła się ona w wyścigu po Oscara. Poniekąd sama nominacja była już niespodzianką. Konkurencyjne prace we wszystkich rankingach wypadają zdecydowanie lepiej, nie dając Marianelli’emu szans na złotą statuetkę.
Jakie zatem są moje typy? W tym roku Oscara za najlepszą muzykę otrzyma Mychael Danna za „Życie Pi”. Będzie to nagroda zasłużona, ponieważ pod wieloma względami jest to jedna z najlepszych prac ubiegłego roku. W wyścigu po złotą statuetkę mogą mu zagrozić jedynie John Williams i Alexandre Desplat. Widząc jednak stabilną od kilku lat tendencję do wyróżniania kompozytorów debiutujących w oscarowym gronie trudno oczekiwać nagłego zwrotu wydarzeń. Triumf Mychaela Danna jest niemal równie pewny, jak wygrana Adele za piosenkę do „Skyfall”.
0 komentarzy