Oscary 2012

Artykuły

Już po raz siódmy przychodzi mi komentować oscarowe nominacje za najlepszą muzykę. Mimo, że różnorakich nagród przyznawanych jest w ostatnim czasie całe mnóstwo, Oscary cieszą się niezmiennym szacunkiem i splendorem. Choć nagroda Amerykańskiej Akademii Filmowej wielokrotnie oskarżana była o brak obiektywizmu, niemiarodajność i promowanie chałtury, kolejne gale budzą ciągle emocje i przyciągają do ekranów telewizyjnych miliony widzów na całym świecie.

Niemal co roku ogłoszenie pięciu nominowanych ścieżek dźwiękowych wywołuje duże emocje. Dzieje się tak, mimo że niemal zawsze nominacje zdobywają kompozytorzy i tytuły co do których się tego spodziewano. W tak „pobocznej” kategorii jaką jest Najlepsza Muzyka Filmowa członkowie Amerykańskiej Akademii Filmowej ani razu nie… odkryli Ameryki. Nominowana piątka to zawsze partytury, które pojawiają się w przedoskarowych przewidywaniach i dość wąskim gronie najgłośniejszych tytułów sezonu. Regułą powiem jest, że nominację za muzykę, może otrzymać wyłącznie kompozytor, który pisał do dobrego filmu. Oscary nie są w stanie wyróżnić nawet najwspanialszej muzyki, jeśli pojawiła się w kiepskim filmie…

Tegoroczne nominacje pod tym względem nie odbiegają od normy. W gronie wyróżnionych znaleźli się kompozytorzy, którzy mieli okazję pisać do 5 najpopularniejszych i najbardziej cenionych filmów ubiegłego roku. Już na długo przed rozpoczęciem głosowania Amerykańskiej Akademii Filmowej było wiadmo, że można się spodziewać nominacji dla Johna Williamsa – złotego kompozytora Hollywood, który wrócił w wielkim stylu po kilku latach odpoczynku. Hołd jakim darzy Williamsa Akademia Filmowa zaskoczył jednak chyba wszystkich – kompozytor otrzymał dwie nominacje, za oba swoje ubiegłoroczne filmy. Nieuniknona była również nominacja dla rewelacji ubiegłego sezonu – Ludovica Bource. Zdobywca Złotego Globu i BAFTA, mknie jak błyskawica po kolejne trofeum w swojej karierze – legendarnego Oscara. Jest niewątpliwym faworytem. Wystarczy spojrzeć na wybory członków Akademii Filmowej z ubiegłych lat, by zauważyć, że w kategorii Muzyka Filmowa statuetki zgarniali nieznani, niechciani i egzotyczni kompozytorzy. Jakby Hollywood znudziło się „starymi wyjadaczami” szukając muzycznej świeżości i wyobraźni… W ten trend wpisuje się również Alberto Iglesias ze swoją muzyką do „Szpieg” – mroczną, intrygującą i rewelacyjnie budującą napięcie w filmie. Na samym końcu wyścigu po tegoroczonego Oscara stawia się Howarda Shore. Słynny twórca „Władcy Pierścieni” nominację otrzymał chyba przede wszystkim ze względu na nazwisko reżysera filmu… Scorsese.

Naturalnie partytur zasługujących na wyróżnienie choćby nominacją było w roku 2011 znacznie więcej. Wystarczy wspomnieć naszego Abla Korzeniowskiego, który po sukcesie „Samotnego mężczyzny” bardzo długo czekał na projekt, który pozwoli mu wzbić się nieco wyżej w hollywoodzkiej hierarchii. Szansę na to otrzymał od samej Madonny, która zatrudniła go przy „W.E.”. I choć dzieło polskiego kompozytora zyskała uznanie wielu krytyków i nominację do Złotych Globów, posiadało jeden poważny mankament – powstało do kiepskiego filmu. Fatalne recenzje obrazu zaowocowały kompletnym zignorowaniem go w tegorocznym wyścigu po Oscary (jedynie nominacja za kostiumy). W gronie kompozytorów, którzy mogą czuć się zawiedzeni nieobecnością w gronie nominowanych na pierwszym miejscu plasuje się jednak Alexandre Desplat. Najbardziej płodny kompozytor ubiegłego roku, mający na swoim koncie muzykę do co najmniej 5 najgłośniejszych filmów sezonu 2011, nie otrzymał ani jednej nominacji. Czyżby Hollywood znudziło się już eteryczno-matematycznym stylem Francuza? Jego nieobecność jest naprawdę zaskakująca.

Nominacje ogłoszone, dyskusje rozpoczęte zapraszam więc do lektury mojej corocznej analizy muzycznych nominacji do Oscarów…


„Przygody Tintina” – John Williams 

Oto nominacja do Oscara numer 46 dla Johna Williamsa… Ta liczba mówi sama za siebie. Żyjąca legenda muzyki filmowej, najbardziej ceniony kompozytor na świecie, twórca niezapomnianych melodii i ostatni arcymistrz w swoim fachu. O Johnie Williamsie można pisać opasłe eseje – o tym, że nie używa komputerów, nie ma swoje e-maila, komponuje wyłącznie siedząc przy fortepianie z ołówkiem i papierem nutowym. Mimo swoich staromodnych metod pracy, nikt nie odważy się nazwać Johna Williamsa zabytkiem. Jego dwie tegoroczne prace pokazują, że w jego umysle nadal krążą setki melodii, które tylko czekają by je przelać na papier.

Chciałoby się powiedzieć, że po tylu latach kariery i setkach filmów John Williams zrobił i osiągnął już wszystko. Okazuje się, że jednak nie… „Przygody Tintina” są pierwszym pełnometrażowym filmem animowanym w karierze amerykańskiego kompozytora! Od tego momentu w jego dorobku możemy znaleźć już wszystko – komedie, dramaty, sensacje, animacje. Kto wie… może tego było trzeba, żeby John Williams w końcu otrzymał swoją gwiazdę na Aleji Gwiazd w Hollywood… tak, tak – Williamsa ciągle tam nie ma!

Wróćmy jednak do oceny szans „Przygód Tintina” na Oscara… Muzyka jak zawsze w przypadku Johna Williamsa prezentuje się wyśmienicie. Pełna detali, przepychu, fantazji i mrugnięć okiem w stronę uważniejszego słuchacza. Trochę jazzu, trochę opery i mnóstwo symfoniki. O charakterze tej ścieżki dźwiękowej nie decydują jednak chwytliwe melodie, ale jej koloryt. Na taką różnorodność Williams nie mógłby sobie pozwolić w jakimkolwiek innym projekcie. Niestety nie jest ona tak barwna, jak przyzwyczaili nas do tego John Powell czy Michael Giacchino w ubiegłych latach. „Przygody Tintina” to jednak przede wszystkim muzyka ilustracyjna, a na soundtracku bardzo trudno znaleźć kompozycje, które nadawałyby się choćby do radia…

„Przygody Tintina” mają niestety niewielkie szanse na Oscara także z innego powodu. Po raz kolejny w historii John Williams jest dwukrotnie nominowany w jednej kategorii. Taki układ niemal automatycznie odcina mu szanse na zdobycie statuetki, ponieważ głosy członków Akademii (nawet jeśli będzie ich większość) rozłożą się na obie nominacje. To sprawi, że tytan muzyki filmowej mimo ogromnego uznania w Hollywood nie powiększy ilości swoich statuetek Oscara.


„Czas wojny” – John Williams 

A oto i nominacja do Oscara numer 47 dla Johna Williamsa. Tym sposobem amerykański kompozytor znalazł się na drugim miejscu w rankingu zdobywców największej liczby nominacji do nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej w historii – na czele pozostaje Walt Disney.

„Czas wojny” to drugi w roku 2011 film Stevena Spielberga, do którego muzykę napisał nie kto inny jak John Williams. Film opowiada o wojennych losach pewnego rumaka, który targany prądami historii przemierza ogarniętą wolną Anglię i Francję. To piękna opowieść o walce, nadzieji i miłości. Film idealny dla Johna Williamsa, który zdaje się wręcz uwielbiać takie historie. Z jego dwóch tegorocznych nominacji „Czas wojny” jest zdecydowanie bliższy Oscara niż „Przygody Tintina”.

Dramat wojenny z pozytywnym przesłaniem to rodzaj kina, w którym John Williams ma ogromne doświadczenie – wystarczy wspomnieć „Szeregowca Ryana” czy „Listę Schindlera”. Osadzenie w centralnej roli „Czasu wojny” konia, wniosło do filmu dodatkowy pierwiastek familijny. Przed Williamsem stanęło zatem zadanie stworzenia muzyki podkreślającej heroizm głównej postaci, ukazującej jej dramat ale jednocześnie dającej nadzieję na happy end. Dzieło Williamsa jest miejscami ckliwe i pompatyczne, przez co przerysowuje wydarzenia mające miejsce na ekranie. W ten sposób również odrealnia dramat wojny czyniąc z niego nostalgiczną i wzruszającą opowieść, której zakończenie już od samego początku jest oczywiste.

Naturalnie nie można mieć absolutnie żadnych zastrzeżeń co do języka, jaki John Williams wybrał do zilustrowania „Czasu Wojny”. Klasyczne, symfoniczne brzmienie nadaje całości elegacji i klasy. Kompozytor nie stylizuje muzyki tak, aby przypominała tę z epoki. Konsekwentnie podkłada pod obraz samego siebie – doskonale wszystkim znane dźwięki orkiestry, piękne tematy i bogate aranżacje.

Z dwóch ubiegłorocznych prac Johna Williamsa, to „Czas wojny” brzmi zdecydowanie dostojniej i ciekawiej. Emanuje z niego romantyzm i opanowanie, jakich próżno szukać w dziełach młodszych kompozytorów. Williams bez problemu znajduje miejsce na piękne melodie i wymyślne orkiestracje, które bez problemu będą mogły później funkcjonować poza obrazem – jako dzieła koncertowe. Gdyby nie jednocześna nominacja „Przygód Tintina”, „Czas wojny byłby absolutnym faworytem tegorocznego rozdania Oscarów.


„Artysta” – Ludovic Bource 

Ameryka uwielbia takie historie – nikomu nieznany samouk tworzy dzieło, które przynosi mu sukces, nagrody i fortunę. American dream. Tak w ostatnich miesiącach wygląda życie Ludovica Bource – francuskiego kompozytora, który okazał się odkryciem roku 2011.

Współcześni twórcy filmowi uwielbiają romansować z klasykami, przemycając co jakiś czas elementy kina niemego czy Golden Age do swoich dzieł. Mało kto odważyłby się jednak na zrobienie obecnie filmu w całości pozbawionego koloru, dialogów i dźwięku… Tej odwagi starczyło reżyserowi Michelowi Hazanaviciusowi. Dzięki temu powstał „Artysta” – film w całości stylizowany na dzieła z początku XX wieku.

Stylizacji nie uniknęła także muzyka, która pełnymi garściami czerpie z dokonań Charliego Chaplina, Maxa Steinera czy Bernarda Herrmana. Wypełnia niemal cały film od deski do deski, będąc jego jedynym głosem – tworzy nastrojne, uwypukla emocje, napędza akcję. Dzieło Bource pełni zupełnie inną funkcję niż ta, do której przyzwyczaiło nas współczesne kino, łamąc wszystkie przyjęte kanony. Pod względem muzycznym nie jest to jednak nic nowego. Kompozytorowi można wręcz bez większego wysiłku wytknąć nawiązania do innych słynnych dzieł epoki kina niemego. Nihil novi…

Bource to samouk, który do stworzenia tak złożonego dzieła potrzebował całej armi orkiestratorów. To oni przejęli większość mozolnej pracy, polegającej na rozpisaniu partytury na poszczególne instrumenty. Francuski kompozytor robił to zresztą już wcześniej. Przy poprzednich filmach Michela Hazanaviciusa – „OSS 117 – Kair gniazdo szpiegów” i „OSS 117 – Rio nie odpowiada” – również stylizował w sposób komediowy swoją muzykę na tę pochodządzą z lat 50.

Ta nominacja do Oscara zdecydowanie wróżnia się na tle pozostałych. To muzyka, która jest w stanie pokazać prawdziwą magię kina. To czego do tej pory można było doświadczyć jedynie na specjalnych pokazach filmów Charliego Chaplina, w końcu zaistniało na wielkim ekranie na równi z blockbusterami wielkich wytwórni. Jeśli film ten sprawi, że współcześni widzowie zechcą przyjrzeć się niemym obrazom z początku XX wieku, będzie to ogromny sukces. „Artysta” składa hołd epoce, w której Hollywood jest zakochane i które darzy ogromnym szacunkiem. To hołd najwyższej jakości, dlatego nie dziwi grad nagród, jaki spada ostatnio na jego twórców.

Ludovic Bource jest absolutnym faworytem tegorocznego rozdania Oscarów. Można sceptycznie wypowiadać się o oryginalności tej ścieżki, wkładzie orkiestratorów w jej powstanie i licznych zapożyczeniach… ale tak właśnie miało być. To muzyka, która nie mogła zabrzmieć inaczej. To element filmu równoważny z obrazem, biorący ogromną odpowiedzialność i hołd za sukces całości.


„Szpieg” – Alberto Iglesias 

To już trzecia nominacja do Oscara dla Alberto Iglesiasa. Wcześniejsze za „Wiernego ogrodnika” i „Chłopca z latawcem” nie przyniosły mu nagrody. Otwarły jednak kompozytorowi drogę do ciekawych i niecodziennych projektów, które wybiera z uwagą i pieczołowitością.

To kompozytor, który uwielbia wyzwania czego przykładem jest jego ubiegłoroczne dzieło – „Szpieg”. Wiele można powiedzieć o jego muzyce, ale na pewno nie to, że jest banalna. Nie istnieje żaden algorytm, który mógłby opisać jego styl i rozumienie obrazu. Nieszablonowa i wymagająca muzyka idzie bowiem w parze z niespotykanym „czuciem” materii filmowej. Sprawia to, że ścieżki dźwiękowe Alberto Iglesiasa nadają obrazom, do których pisze głębi i windują je na wyższy poziom. „Szpieg” jest tego doskonałym przykładem.

To mroczna ekranizacja bestsellerowego thrillera szpiegowskiego, który pokazuje metody działania brytyjskiego wywiadu. Nie da się jednak przedstawionej w nim intrygi porównać z ekscesami Jamesa Bonda. „Szpieg” to fantastycznie zagrany i rewelacyjnie zrealizowany thriller, jakich niewiele powstaje w ostatnich latach. Ogromną rolę w postrzeganiu tego filmu ograła muzyka Alberto Iglesiasa. Minimalistyczna, tajemnicza, intrygująca. Trudno jej istnieć poza obrazem, jednak w połączeniu z nim może skutecznie zawładnąć widzem. Iglesias za pomocą zaledwie kilku instrumentów potrafi w niesamowity sposób zagęścić atmosferę. Idealnie wpisuje się w klimat deszczowego Londynu, misternych intryg i podejrzeń o zdradę. Niekiedy tylko romantyczny fortepian wprowadza odrobinę liryzmu, niejako odsłaniając ludzkie słabości bohaterów filmu. Wszystko to kompozytor osiąga w charakterystyczmym dla siebie stylu, operując pozornie porozrzucanymi w nieładzie akordami i melodiami. Te na pierwszy rzut oka niepasujące do siebie elementy muzycznej układanki, w połączeniu z obrazem znajdują swoje uzasadnienie co do ostatniej nuty.

„Szpieg” to bez wątpienia jeden z najlepszych filmów 2011 roku. Podobnie zresztą jest z muzyką Alberto Iglesiasa. To ścieżka dźwiękowa, która intryguje, hipnotyzuje i wynosi film o kilka pięter wyżej. Gdyby nie ona, obraz zdecydowanie wiele by stracił. Może i słuchana z płyty nie robi piorunującego wrażenia, ale nie na tej podstawie powinna być oceniana. Członkowie Akademii Filmowej zdecydowanie większą uwagę zwracają na wartość jaką muzyka wnosi do filmu. W przypadku „Szpiega” jest ona nie do przecenienia.


„Hugo i jego wynalazek” – Howard Shore 

Ta nominacja jest zdecydowanie największym zaskoczeniem tego roku. „Hugo” należy co prawda do najlepszych filmów ubiegłego roku, niestety trudno powiedzieć to samo o muzyce Howarda Shore’a. Jak zawsze w przypadku tego kompozytora jest ona właściwa i poprawna, jednak nie posiada żadnej cechy, która wyróżniałaby ją tłum innych partytur filmowych A.D. 2011. To już trzecia nominacja dla Shore’a – Kanadyjczyk ma na swoim koncie już dwie statuetki za „Władcę Pierścieni”. Trudno mu wróżyć kolejną nagrodę w sytuacji, gdy staje w szranki z tak silną konkurencją. Dlatego szanse „Hugo” na zdobycie Oscara w moim odczuciu są minimalne.

Trudno się dziwić, że film Martina Scorsese przykuł uwagę Amerykańskiej Akademii Filmowej. Z jednej strony oczywiście już nazwisko reżysera sprawia, że trudno przejść obok „Hugo” obojętnie. Ale chyba ważniejsza w tym przypadku jest fabuła filmu i jego charakter. Scorsese chyba po raz pierwszy stworzył obraz, który obejrzeć mogą także młodsi widzowie. Jednocześnie słynny reżyser składa tym filmem hołd kolejnemu, zapomnianemu klasykowi w historii kina. Podobnie jak „Artysta”, Scorsese postanowił swoim dziełem oddać cześć sztuce filmowej, opowiadając o jednym z jej najważniejszych twórców. O którym? O tym musicie przekonać się już sami oglądając film.

Akcja filmu odbywa się we Francji, dlatego Howard Shore przed orkiestrą postawił akordeon. Obraz przeznaczony jest dla młodszej widowni, dlatego i muzyka przybrała lżejszy ton. Jest on nadal niepokojący i trochę mistyczny, jednak wymagała tego fabuła filmu, który najeżony jest zagadkami i tajemnicą. Nie ma tutaj ckliwych i pompatycznych brzmień, które sugerowałyby, że oglądamy bajkę. Zamiast tego pojawiają się elementy baśniowe jednoznacznie odnoszące się do „magii kina”, która jest niewidocznym bohaterem filmu „Hugo”.

W obliczu hołdu jaki Scorsese składa w swoim filmie muzyka Howarda Shore ma również coś do powiedzenia – pewne ukryte przesłanie. Chyba w żadnym z pozostałych nominowanych w tym roku do Oscara filmów, nie jest tak wyraźnie wyeksponowany temat przewodni. Shore skomponował jeden, krótki motyw kaskadowo opadających nut, który nieustannie słyszymy w filmie – nie bez powodu. Otóż jest on hołdem dla francuskiego klasyka jakim był Camille Saint-Saens (szczególnie jego „Aquarium”). Najwidoczniej w ten sposób Shore chciał przemycić do filmu ducha pierwszego kompozytora filmowego, jakim był właśnie ten francuski twórca (w roku 1908 napisał 18 minut muzyki do filmu „L’Assassinat du Duc de Guise” co uznawane jest za narodziny muzyki filmowej). Tym sposobem Martin Scorsese w swom filmie opowiada o jednym z pierwszych filmowców, a Howard Shore o pierwszym kompozytorze filmowym… Czy ten hołd wart jest Oscara?


Podsumowując wypada jedynie utwierdzić to co powszechnie wiadomo. W tym roku absolutnym faworytem do otrzymania statuetki Oscara za najlepszą muzykę jest Ludovic Boure za „Artystę”. Każdy inny wybór będzie zaskoczeniem. Tuż za jego plecami, moim zdaniem, czai się Alberto Iglesias ze „Szpiegiem” oraz John Williams z „Czasem Wojny”. Na kogo padł wybór członków Amerykańskiej Akademii Filmowej, przekonamy się już wkrótce.

Autor: admin

0 komentarzy

Wyślij komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Instrumenty etniczne w muzyce filmowej

Instrumenty etniczne w muzyce filmowej

Gdy na przełomie XIX i XX wieku sztuka filmowa dopiero raczkowała, nikt na poważnie nie myślał, że kiedyś stanie się jedną z najważniejszych form artystycznego wyrazu, łączącą wszystkie inne gałęzie sztuki. Najpierw były oczywiście krótkometrażowe, czarno-białe filmy...

Od niewkacza do oskara – relacja z otwarcia wystawy

Od niewkacza do oskara – relacja z otwarcia wystawy

Oscar rozbudza wyobraźnię. To symbol sukcesu, który swoim zdobywcom ofiaruje nieśmiertelność, uznanie i prestiż. Jest również inspiracją dla tysięcy młodych filmowców, pragnących sławy i pieniędzy, którzy niemal codziennie pukają do bram Hollywood. Fabryka Snów jest...

Tan Dun – Filozof, Kompozytor, Experymentator

Tan Dun – Filozof, Kompozytor, Experymentator

Tan Dun urodził się  18 sierpnia 1957 roku w wiosce Si Mao w chińskiej prowincji Hunan. W czasach Wielkiej Proletariackiej Rewolucji Kulturalnej zarządzonej w 1966 roku przez Mao Zedonga jego rodzina uległa rozbiciu. Matka leczyła schorzenia stóp, a ojciec z...