Zarówno filmografia Tony’ego Scotta, jak i dorobek Hansa Zimmera roi się od lepszych tytułów, niż ten. Ot, chociażby i powstały w dwa lata później „Crimson Tide” to kino/muzyka znacznie wyższej próby. Z czterech wspólnych produkcji obu panów, to jednak właśnie „Prawdziwy romans” zyskał miano najbardziej kultowego. Poniekąd zasłużenie, gdyż nawet po latach jest to bardzo przyjemne patrzydło, które niezmiennie bawi soczystymi dialogami od samego Quentina Tarantino oraz wręcz imponuje obsadą (wtedy w dużej mierze jeszcze niezbyt znaną). Seans całkiem nieźle ubarwia również zgrabna ścieżka dźwiękowa.
W tej kwestii wkład Zimmera został przy tym mocno ograniczony piosenkami, które przodują nie tylko na ekranie, ale głównie na albumie. Rządzi rock w różnych odmianach, z oczywistych względów usłyszymy także rock’n’rolla i kilka innych gatunków. Jest to znośny miks, który dobrze radzi sobie oddzielnie, w poszczególnych scenach, jak i wspólnie, na płycie (rzecz jasna niekompletnej – pełna lista utworów źródłowych tradycyjnie do wglądu TUTAJ).
Scott nigdy nie był jednak takim wirtuozem, jak przywołany wyżej Tarantino. Stąd nie jest to pełna niezapomnianych hitów pozycja, która nie porywa też fuzją nut z ruchomym obrazem. Jest dobrze, ale bez zachwytów. Co więcej – abstrahując od personalnych gustów – na krążku znajdziemy nawet parę kiksów. Do całości niespecjalnie pasuje na przykład łagodna (a w porównaniu do reszty wręcz nudna) ballada Shelby Lynne. Spory dysonans wywołują także agresywne, dyskotekowe bity grupy Nymphomania, nawet jeśli same w sobie nie zawiodą miłośników podobnych klimatów.
Z kolei score Niemca to właściwie wizytówka filmu – niestety, wizytówka dość skąpa. Na ekranie tworzy przyjemny klimacik, ograniczający się jednak w dużej mierze do sympatycznego tła. Na krążku z kolei dostajemy jedynie trzy, strategicznie rozmieszczone fragmenty. Podobnie, jak w przypadku piosenek, tak i tu nie mamy do czynienia z pełnym materiałem. Maniacy „True Romance” zmuszeni są zatem do przeczesania internetu w poszukiwaniu rzadkiego bootlega, oferującego aż 17 utworów – przy czym w większości dość krótkich, opartych na głównej frazie.
Dana melodia – wybrzmiewająca już w początkowym „You're So Cool” – jest, podobnie jak film, hołdem i niejaką wariacją na temat „Badlands” Terrence’a Mallicka (do którego muzyka nigdy nie została wydana). Dlatego Zimmer oparł ją dosłownie na tamtejszym motywie przewodnim, który stanowi „Gassenhauer” Carla Orffa, a który z kolei zainspirowany został pracą XVI-wiecznego kompozytora, Hansa Neusidlera. Wbrew częstym zarzutom, nie mamy zatem do czynienia z bezwstydną kopią klasyki, tylko – jak bezbłędnie oddaje sam tytuł utworu – fajnym nawiązaniem do niej. Eksperyment to zresztą udany, gdyż to właśnie ten radosny, elektroniczno-cymbałkowy, przywodzący na myśl Karaiby temat najmocniej zapada w pamięć.
Pozostałe dwa utwory – „Stars at Dawn” i „Amid the Chaos of the Day” – prezentują agresywny action score wymieszany z łagodną liryką i dramatyzmem. „Amid…” jest przy tym skrócony względem swej ekranowej bytności, choć i tak pozostaje przy tym drugim najciekawszym momentem soundtracku, w którym swoista refleksja i piękno łączą się z chaosem właśnie. W samym filmie uwagę zwraca natomiast jeszcze krótki kawałek użyty w scenie torturowania Alabamy i trochę szkoda, że ostatecznie nie zawitał na wydanie oficjalne. Generalnie płyta oferuje jednak wszystkie najważniejsze elementy oryginalnej ilustracji.
Całościowo może nie robi ona szału, ale trzeba przyznać, że jak na znikomy budżet (właściwa kasa na muzykę została wydana jeszcze w trakcie zdjęć) oraz ograniczony skład tyleż instrumentarium, co ekipy (HZ pomogli stali współpracownicy tego okresu: Nick Glennie-Smith, Mark Mancina i John Van Tongeren), Niemiec zdołał zawrzeć w muzyce odpowiednią ilość magii. Zgrabnie tchnął w stare nuty nowe życie, czyniąc je chyba nawet bardziej atrakcyjnymi od oryginału (przynajmniej dla współczesnego odbiorcy), a przy tym wcale mu nie uwłaczającymi.
Nie ulega jednak wątpliwości, że już na ówczesnym etapie kariery („Backdraft” i „Thelma & Louise” jeszcze kołatały w uszach, „Król Lew” już majaczył na horyzoncie) była to jedynie skromna ciekawostka. Z dzisiejszej perspektywy „True Romance” wydaje się być jeszcze błahsze. Mimo to album warto polecić w wolnej chwili, nie tylko zatwardziałym fanom filmu. W końcu jest taki cool…
0 komentarzy