Filmowe powroty do dawnych uniwersów dają nie tylko możliwość powrotu starych wyjadaczy, ale też umożliwiają młodszym pokoleniom zajęcie wygrzanego siedzenia i spróbowanie swoich sił za sterami. Od kiedy Disney postanowił wyciągnąć z hangaru nieco zakurzony międzygwiezdny statek i polecieć nim w długodystansową podróż, fani „Gwiezdnych Wojen”, mimo bardzo rozbieżnych opinii na temat jakości nowych filmów, na ilość zdecydowanie narzekać nie mogą. Z kolei amatorzy muzyki filmowej z ciekawością, obawą i wielkim podekscytowaniem wyczekują kolejnych decyzji kadrowych oraz efektów pracy kolejnych pilotów. Bo o ile główną serię wciąż ilustruje niezastąpiony John Williams, o tyle nad pobocznymi filmami pracują inni, młodsi, ale również już doświadczeni i uznani kompozytorzy. I choć John Powell do nowicjuszy nie należy, to stworzenie oprawy muzycznej do ostatniego gwiezdnowojennego spin-offu było dla niego na pewno nie lada wyzwaniem. W odróżnieniu od Michaela Giacchino („Rogue One”), nie poleciał jednak na tę wyprawę całkowicie sam.
Analogicznie do drugiej części Harry’ego Pottera („Harry Potter i Komnata Tajemnic”), John Williams napisał nowy temat, wspomógł filmowców przy wstępnym spottingu i na pewno powiedział swojemu młodszemu imiennikowi kilka ciepłych słów. Jednak oficjalnie na płycie jego nazwiskiem podpisany jest tylko pierwszy utwór. „The Adventures of Han” bardzo dobrze oddaje osobowość Hana Solo. Instrumenty dęte brawurowo lawirują między pasażami smyczków, a główny temat (kojarzący się z tematem mocy z pierwszych filmów) zręcznie przebija się przez gęsty, ostinatowy akompaniament. Można sobie wyobrazić wychodzącego z kokpitu Maestro, rzucającego w charakterystyczny dla siebie, skromny sposób "Johnny, baby, tak się lata". Ale Powell ma już pewne doświadczenie jeśli chodzi o latanie (nawet jeśli do tej pory były to raczej smoki).
I choć jest to jedenasty pełnometrażowy film w uniwersum Star Wars, to jednocześnie pierwszy, który skupia się na prostej historii jednego bohatera, bez większych dodatkowych kontekstów i problemów ogólnogalaktycznych. Temat Hana jest więc naturalnie głównym tematem tego "one man show" i powraca na przestrzeni filmu/płyty, choć kompozytor nie boi się go rozwijać. I tak słyszymy go w przyczajonej wersji na wiolonczele i kontrabasy w „Meet Han”, w pełnej blasku odsłonie we „Flying with Chewie” czy jego dość śmiałe przetworzenie w „Break Out”. John Powell nie tylko świetnie czuje starwarsową konwencję, ale jednocześnie nie próbuje bezmyślnie imitować dokonań Williamsa i oferuje mnóstwo własnych rozwiązań.
W „Meet Han” kompozytor nie tylko dorzuca smaczki w postaci eterycznego fortepianu pod koniec, ale też podbija orkiestrę motoryczną perkusją i elektroniką. W „Corellia Chase” (tu już bardzo Powellowskim) udowadnia, że jest w stanie świetnie opanować rozpędzony symfoniczny skład. Z kolei we wprowadzającym odrobinę tajemniczości i dramatyzmu „Spacecraft” pokazuje, że nawet w underscore ma pomysł na ciekawą narrację i instrumentację. „We Flying with Chewie” najpierw dalej przyzwyczaja nas do niewstrzymywanej motoryki, by potem stopniowo uspokoić i zaaplikować zaskakującą w tym uniwersum bardziej popową stylistykę, kojarzącą się z jego smoczymi dokonaniami. „Train Heist” to nasz pierwszy pit stop, który nie trwa jednak długo, bo zaraz ruszamy dalej, z jeszcze mocniejszym beatem.
Kolejne utwory przynoszą jeszcze większe zaskoczenia. W „Marrauders Arrive” po raz pierwszy wybrzmiewa chór, ilustrujący gang Jeźdźców Chmur. Swoim specyficznym "plemiennym" brzmieniem i etniczną otoczką przypomina muzykę z oryginalnego „Ghost in the Shell” czy odrobinę „Avatara” albo drugą część „Jak Wytresować Smoka”. „Chicken in the Pot” to kontynuacja tradycji tworzenia galaktycznej muzyki źródłowej, którą słyszymy zawsze w scenach knajpiano-klubowych. Tym razem mamy coś na kształt francuskiego soulu, z funkowym podbiciem, oldskulowymi smyczkami i "pływającą" tonalnością. Skradane „Is This Seat Taken?” przypomina, że Powell zrobił kiedyś parę filmów pokroju „Pana i Pani Smith” czy serii o Jasonie Bournie, a jednocześnie uświadamia nas, że John Williams w Nowej Trylogii też przecież romansował z elektrycznymi gadżetami i pozaklasycznymi rozwiązaniami.
Gdy na ekranie pojawia się z kolei dobry znajomy ze Starej Trylogii, Powell koryguje kurs na częściej uczęszczane międzygwiezdne trasy. O ile patetyczna wersja głównego tematu SW w „L3 & Millenium Falcon” wydaje się pójściem na łatwiznę, o tyle „Lando’s Closet” zachwyca odrobiną pięknej liryki w stylu Williamsa – nawet jeśli budzi skojarzenia z nieśmiertelną operą „Turandot” Pucciniego. „Mine Mission” wkracza krokiem marszowym (który też moglibyśmy usłyszeć gdzieś w Nowej Trylogii), świetnie kontrastując wirtuozerię orkiestry z bardziej liryczną prostotą. Kontynuujący tę kawalkadę „Break Out” zachwyca instrumentacją (popisy trąbek i waltorni!) oraz wzmacnia efekt znajomym już, perkusyjno-elektronicznym podbiciem.
Po kolejnym uspokojeniu mamy w „The Good Guy” repetę tematu z „Lando’s Closet” i zręczne przejście od liryki przez mrok po powrót akcji i chóru. „Reminiscence Therapy” rzeczywiście przynosi ze sobą reminiscencje starych motywów, łącząc je z nowym materiałem. W „Into the Maw” John Powell odpala swoją tajną broń czyli… rozkrzyczane wuwuzele w rękach sekcji blaszanej Londyńskiej Orkiestry Symfonicznej. Zresztą cała orkiestra udowadnia tutaj swoje mistrzostwo, a sam Powell również nie próżnuje, rozpisując odważne przetworzenia głównego tematu „Gwiezdnych Wojen”. Przy okazji udowadnia już kolejny raz na tej płycie, że w tej misji po prostu nie ma pustych przelotów.
„Savareen Stand-Off” pokazuje intrygujące zabawy z brzmieniem, początkowo przy pomocy elektroniki, a później nisko brzmiącego, mrocznego chóru. Jedynie końcówka nieco rozczarowuje, jakby Brytyjczyk powiedział z dumą „Good Thing You Were Listening” odrobinę za wcześnie. Szarżujące niskie smyczki w „Testing Allegiance” zapowiadają się obiecująco, ale utwór przechodzi w pewnym momencie do fortepianowej solówki, która nawet jeśli jest ładna, to trochę odstaje stylistycznie od tego, co słyszeliśmy przez poprzednią godzinę. Może jakaś zapowiedź kolejnych części? Natomiast „Dice & Roll” to powrót elektroniczno-etnicznych pomysłów ze środka płyty i oczywiście heroiczny, niestety dziwnie urwany finał.
Niemniej jednak John Powell udowodnił, że nie jest żadnym amatorem i zasługuje na licencję pierwszorzędnego pilota. Nawet jeśli nie wstydzi się swoich fanowskich naszywek na kurtce-pilotce, a konsultacji lotniczych udzielał mu sam mistrz Yoda muzyki filmowej, to pokazał całą gamę naprawdę solidnych umiejętności i własnych patentów, pisząc świetną oprawę do kolejnego gwiezdnowojennego odcinka oraz chyba jeden z lepszych score’ów minionego roku i pewnie jeden z lepszych w swojej karierze. Panie Powell, misja wykonana.
0 komentarzy