Pomijając wciąż trwającą modę na superbohaterów, kino amerykańskie zaczęło w ostatnich latach skupiać się także na klasycznych baśniach, które może nie tyle demitologizuje, co ubiera w nową formę. Trend ten nowy co prawda nie jest – wystarczy przypomnieć choćby pierwszego Shreka, czy np. gilliamowskich (i nieustraszonych) braci Grimm sprzed ładnych paru lat – jednak dopiero teraz jakby bardziej się nasilił, owocując zarówno serialami pokroju „Once Upon a Time” (z muzyką Marka Ishama), jak i kinowymi blockbusterami, gdzie upodobano sobie wyjątkowo Śnieżkę, z którą dwa, jakże odmienne filmy wypuszczono tego roku w dość krótkim przedziale czasowym. O „Mirror Mirror” z muzyką Alana Menkena pisaliśmy już jakiś czas temu, pora więc na „Królewnę Śnieżkę i Łowcę”, do której ilustrację stworzył, rozchwytywany wciąż, acz ostatnio obniżający loty, James Newton Howard.
Pomijając wartość samego filmu – ten, choć ciekawy wizualnie i próbujący w fajny sposób odrzeć klasykę z wytwornych szat, okazał się niestety miałką, sztampową i często masakrycznie głupią wydmuszką, nie odbiegającą wielce od oryginału swą bajkową naiwnością – otrzymaliśmy więc szansę na ciekawy score w klimatach fantasy, czyli coś, w czym Howard zawsze dobrze się czuł i do czego potrafił stworzyć niebanalne partytury. I choć „Snow White and the Huntsman” trochę pod tym względem rozczarowuje, to jednak ze swojego zadania kompozytor wywiązał się z nawiązką.
Ponieważ film usiłuje przez większość czasu być (i czasem faktycznie jest) mroczny i brudny, a jedną z centralnych postaci jest zła królowa, toteż i muzyka JNH niepozbawiona jest takiegoż klimatu. Sporą część płyty stanowi zatem dramatyzm wymieszany z często mało absorbującym, lecz wielce dosadnym i posępnym underscorem, który może nie porywa, ale ładnie, wręcz dostojnie płynie z głośników. Okazjonalnie przerywany jest on albo chwytliwą muzyką akcji – na zmianę stosowną i odpowiednio epicką („Warriors On The Beach”) oraz nadto hałaśliwą, irytującą i niepotrzebnie pachnącą RCP („White Horse”) – albo bardzo klasyczną dla Howarda, jak zawsze wyjątkowo urokliwą, liryką. Miejscami jest co prawda odrobinę przyciężka, lecz to właśnie ona stanowi clou kompozycji i słucha się jej z niekłamaną przyjemnością, a takie momenty, jak piękne „Sanctuary”, „White Hart”, czy „Death Favors No Man” z subtelnym, kobiecym solo w tle, to prawdziwy miód dla uszu. I nie przeszkadza zbytnio fakt, iż jest to rezultat sprytnego recyclingu.
Howard bez pardonu sięga tu bowiem do swoich wcześniejszych dokonań, lecz czyni to z wdziękiem i pomysłem. Usłyszymy tu zatem klasyki pokroju „Lady in the Water”, „Osady” i „The Last Airbender”, ale też i naleciałości takich tytułów, jak „I am Legend”, czy tegoroczne „The Hunger Games”. Na szczęście Howard to nie Horner i obywa się bez większych selfplagiatów, a większość z w/w tytułów narzuca się raczej poprzez podobne brzmienie, pomysły i rozwiązania instrumentalne (głównie smyczki, chóry, sekcja dęta), aniżeli przez faktyczne powielanie tematów. Zresztą pewna surowość i ponurość tej ilustracji sprawia, że najbliżej jej do… „Defiance” – pracy, która tyleż intryguje, co wymaga skupienia. Pod wieloma względami „Snow White and the Huntsman” nie jest więc ilustracją szybką, łatwą i przyjemną, która bombarduje nas co chwila atrakcyjnymi tematami – choć, o ironio!, to właśnie te elementy sprawiają, że mocno zwraca na siebie uwagę podczas kinowego seansu.
Oprócz muzyki Howarda album i film ubarwiają jeszcze dwie piosenki. Pierwsza ma charakter elegijny i wiąże się bezpośrednio z jedną ze scen, a także ilustruje montaż wędrówki głównych bohaterów. Ta prosta, ale delikatna melodia została zresztą wycięta wprost z filmu – stąd jej początek jest niezbyt miłym, lekko chrypliwym popisem jednego z aktorów, który następnie przechodzi w piękny, eteryczny głos Ioanny Gika. Z kolei druga piosenka, która także może poszczycić się wyjątkowym wokalem, jest promującym tę produkcję przebojem od wielce popularnej ostatnimi czasy formacji Florence and The Machine i usłyszeć możemy ją na napisach końcowych. I obie jak najbardziej warto posłuchać, szczególnie, że wnoszą do całości przyjemne zróżnicowanie – dla niektórych stanowić mogą zresztą największy atut całego albumu.
Generalnie to bardzo ładna śnie… ścieżka. Niezbyt oryginalna i może nie tak epicka i atrakcyjna, jak można by się tego spodziewać, ale emocjonująca, ciekawa i spełniająca swe zadanie aż nadto. To zresztą jeden z nielicznych elementów tej produkcji, do którego autentycznie mam ochotę powrócić. Muzyka, która – podobnie, jak to miało miejsce przy „Ostatnim Władcy Wiatru” – przerasta w jakiś sposób sam film i spokojnie może egzystować poza nim. Album jest co prawda przydługi, ale pozbawiony śmieci i specjalnie się do jego zawartości przyczepić nie można. Warto, szczególnie, jak ktoś lubi styl i twórczość Howarda. Moja finalna nota, to 3,5.
daje full note bo ten album jest bardzo wszechstronny i bogaty w rozmaite formy wyrazu. Liryka przypomina mi troche unbreakable czyli wysokie loty jak dla mnie, a akcja troche batmana tego z zimmerem. Nie jest to muzyka banalna i nie nudzi lecz inteligentna, wymagajaca wglebienia sie w zamysl kompozytora.
Słucham go coraz więcej i słyszę coraz to nowe rzeczy. Naprawdę dobry score. Aż obejrzałam film, mimo iż jestem strasznie rozczarowana wybraniem Kirsten do tej roli. I powiem,że muzyka niemalże idealnie komponuje się z filmem. „Warriors on the Beach” – w tym momencie wszystkie włosy stały dęba. Mój ukochany kompozytor po raz kolejny mnie zachwycił 🙂
Właściwie bezbłędna ścieżka. Zostawiam pięć z czystym serduchem!