This is not a dream…
W 1987 roku John Carpenter zaprezentował światu drugą część swojej „Trylogii apokalipsy” – serii trzech fabularnie niepowiązanych produkcji. Ich wspólnym elementem jest temat końca świata, który każdy z "odcinków" stara się ująć z innej perspektywy. „Coś” opowiadało o ataku nieznanego organizmu z kosmosu na amerykańską stację badawczą i poważnych konsekwencjach, jakie może to mieć dla świata.W przypadku „W paszczy szaleństwa” kamieniem węgielnym apokalipsy stała się twórczość literacka tajemniczego pisarza, kontakt z którą otwiera czytelników na nieznane pokłady rzeczywistości, popychając ich ku masowemu szaleństwu. „Książę ciemności” podejmuje temat od strony religijnej. Oto w starym, opuszczonym kościele zostaje odnaleziony pojemnik z zieloną substancją, stanowiącą formę zła wcielonego – prawdziwego diabła, który niedługo spróbuje opuścić swoje więzienie, zagrażając całemu światu.
W powszechnej świadomości utarło się, że z tych trzech „Książę ciemności” jest filmem najgorszym. Fakt, nie trzyma w napięciu tak skutecznie jak pozostałe dwa, ale nie można mu odmówić mrocznej atmosfery, wynikającej między innymi z całkiem nietypowego ujęcia zła, który skojarzyło mi się odrobinę z „2001: Odyseją kosmiczną”. Zarówno Kubrick, jak i Carpenter przedstawiają wizję nadnaturalnego bytu, który przypomina przedmiot nieożywiony, znajdujący się na tak odmiennym (wyższym?) poziomie świadomości od naszego, że jakikolwiek kontakt lub porozumienie się z nim jest kompletnie niemożliwe – przynajmniej dopóki on sam tego nie zechce. O ile jednak monolit u Kubricka posiadał cechy stwórcze, niemal boskie, o tyle zielona substancja ma cechy ewidentnie szatańskie. To ciekawy pomysł, mocno odmienny od tego, co pokazują zazwyczaj twórcy horrorów o tematyce satanistycznej. Niestety w drugiej połowie film staje się bardziej schematyczny, przez co początkowe zaciekawienie zaczyna powoli słabnąć. Na koniec odzyskuje nieco energii za sprawą niejednoznacznego finału. Ostatecznie dzieło Carpentera warto zobaczyć, choć daleko mu do największych osiągnięć reżysera.
Twórca „Halloween” znany był z pisania muzyki do własnych filmów i „Książę ciemności” nie jest tu wyjątkiem. Carpenterowi pomagał jego stały współpracownik Alan Howarth, który brał udział w procesie komponowania i programowania syntezatorów. Zanim przejdę do opisu samej muzyki, kilka słów o wydaniach tej ścieżki.
Dostępne są dwa, pierwsze z wytwórni Varese Sarabande z 1987 roku oraz zremasterowane wydanie kompletne z 2008 roku wyprodukowane przez AHI Records. Oba mocno się od siebie różnią. Wersja Varese zawiera czterdzieści trzy minuty muzyki, w porównaniu do aż dwóch godzin i trzynastu minut rozłożonych na dwa krążki od AHI. Każdą z płyt rozpoczynają fragmenty dialogów z filmu. Utwory obecne na wydaniu z Varese również się tu znajdują, część z nich w wersji rozszerzonej. Haczyk tkwi w tym, że ostatnie czterdzieści trzy minuty drugiej płyty to nic innego jak materiał z płyty Varese, przeniesiony w skali jeden do jednego. Nowej muzyki nie jest więc aż tak wiele, chociaż po przesłuchaniu całości mam wrażenie, że i tak za dużo.
Dla osób obeznanych z twórczością Amerykanina, zarówno muzyczną, jak i filmową, pierwsze chwile spędzone z tą ścieżką dźwiękową wydadzą się znajome. „Opening Titles” zaczyna się od partii basu, budzącej skojarzenia ze słynnym elektronicznym pulsem z soundtracku do „Coś”. To jednak tylko chwilowe skojarzenie. Muzyka z „Coś” była eklektyczna, łączyła elektronikę z tradycyjnym instrumentarium, podczas gdy „Książę ciemności” pozostaje score’em w całości elektronicznym. Siłą rzeczy, obie ścieżki kreują nastrój grozy na różne sposoby, bo i z całkowicie różnymi rodzajami horroru mamy w obydwu przypadkach do czynienia. W „Księciu ciemności” bohaterowie mierzą się z samym diabłem, zagrożenie jest więc nie tylko cielesne, ale i duchowe, metafizyczne. Znajduje to odzwierciedlenie w muzyce. W takich utworach jak „Darkness Falls” lub „The Underground Church” Carpenter i Howarth używają dźwięków syntetycznego chóru, które stanowią coś w rodzaju muzyki sakralnej w krzywym zwierciadle – zamiast dostojności i piękna, znajdziemy tu grozę i obietnicę zagłady.
Zwraca uwagę fakt, że chociaż Carpenter nie odszedł od typowej dla niego stylistyki, całość jest (zwłaszcza na tle pozostałych soundtracków jego autorstwa) zaskakująco słuchalna. Reżyser „Dark Star” słynie z umiejętności pisania prostych, lecz niezwykle chwytliwych tematów przewodnich, jednak całościowo większość albumowych wydań jego muzyki to trudne doświadczenie, głównie ze względu na upodobania tego reżysera do underscore’u, świetnie budującego atmosferę, ale bardzo często pozbawionego konkretnej linii melodycznej, a przez to nie zawsze interesującego w oderwaniu od obrazu. Na ścieżce dźwiękowej do „Księcia…” również znajdziemy tego typu brzmienia, przeważnie jednak muzyka jest bardzo melodyjna, pełna niepokoju, ale też i smutku, przygnębienia. To nie dziwi, „Książę…” nie daje łatwego happy endu, walka z tak potężnym adwersarzem jest niezwykle trudna, a szanse na jej wygranie nikłe…
Bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że muzyka Carpentera i Howartha świetnie spisuje się w samym filmie. Carpenter, jak to on, musiał pracować z bardzo ograniczonym budżetem. Muzyka stała się więc sercem filmu, jednym z głównych budulców jego klimatu. W połączeniu z bardzo dobrymi zdjęciami, charakteryzacją, a nawet dobrze podanymi dialogami, w czym przoduje Donald Pleasence („It just get colder in here. Suddenly, as if…, as if something… moved through the room.”), muzyka wywiązuje się ze swojej roli więcej niż bardzo dobrze, skutecznie podbijając emocje, zwłaszcza w finale.
Pozostaje tylko odpowiedzieć na jedno pytanie – po które wydanie tej muzyki sięgnąć: to z 1987 czy rozszerzone z 2008? Osobiście preferuję to pierwsze. Album jest bardzo dobrze skonstruowany, wrzucono nań wszystkie najlepsze kawałki, jednocześnie oszczędzając słuchaczom co bardziej hermetycznych, typowo ilustracyjnych fragmentów. Tego samego nie można powiedzieć o wydaniu rozszerzonym, na którym nie tylko dodano nową muzykę, ale też znacznie rozszerzono utwory obecne na wydaniu podstawowym. Odbiło się to niestety mocno na słuchalności. Część nowego materiału to po prostu powtórzenia motywów obecnych w wydaniu pierwszym. Jest tutaj również sporo wspomnianego wcześniej, niezbyt przyjemnego underscore’u, tworzącego nudne przestoje między bardziej atrakcyjnymi fragmentami ścieżki. Kłopot mam również z oceną poszerzonych wersji starych kawałków. O ile takie utwory jak „The Devil Awakens” czy „Through the Mirror” faktycznie brzmią ciekawiej z dodanym nowym materiałem, o tyle na przykład „Opening Titles” czy (zwłaszcza) „The Team Assembles” zamieniły się w niepotrzebnie długie, dziewięciominutowe kobyły, w których intrygujące motywy zostały poprzecinane fragmentami nudnej tapety. W pierwszym odruchu polecałbym sięgnąć po wersję Varese, gdyby nie fakt, że cały materiał obecny na tym wydaniutrafił w niezmienionej formie na płytę od AHI. Dzięki temu możemy zarówno docenić co ciekawsze fragmenty nowego materiału, jak i cieszyć się muzyką Carpentera i Howartha w jej najbardziej przystępnej, atrakcyjnej formie.
Koniec końców, muzyka do „Księcia ciemności” jest tworem niezwykle udanym, skutecznym w filmie i zajmującym poza nim. Gdybym miał oceniać tę muzykę tylko po wydaniu z 1987 roku, bez wahania dałbym cztery nuty. Jako że jednak muzykę poznawałem w jej pełniejszej, ale niepozbawionej mankamentów wersji z wydania AHI, ocena spada o jedną nutkę. Kontakt z tą wersją jest zbyt monotonnym, a miejscami wręcz męczącym doświadczeniem, by można było wystawić więcej. Samą muzykę oceniam jednak dobrze i polecam dać jej szansę. Warto.
0 komentarzy