Nawet Jim Jarmusch zrobił film o wampirach. Koszmar? Wręcz przeciwnie. Legenda niezależnego kina niby podążyła za modą, ale trafiła w rejony bardzo odległe od sagi „Zmierzch”. Ba, w „Tylko kochankowie przeżyją” nie ma nawet sensacyjnej otoczki „Byzantium”. To powolny, stylowy, refleksyjny film, w którym wampiry służą jedynie jako plastyczna metafora.
Reżyser bardzo zadbał o odpowiednią atmosferę obrazu, którą buduje malarskimi zdjęciami i oczywiście starannie dobraną ścieżką dźwiękową. Jarmusch jest muzycznym erudytą, jego podziw dla tej sztuki przebija z niemal każdego filmu. Sam też należy do zespołu SQÜRL, który częściowo odpowiada za kompozycję do tej produkcji.
Fascynacja muzyką skupia się tym razem w postaci głównego bohatera. Adam jest kompozytorem, jego proces tworzenia Jarmusch zresztą pokazuje. Ulubionymi instrumentami Adama są przeróżne gitary. Stąd ich dominująca rola w ścieżce dźwiękowej. Niektóre utwory pełnią w obrazie funkcję kompozycji bohatera, stanowią więc nie tyle tło, co ważny element filmowego świata.
Adam nazywa swoją muzykę „pogrzebową” i trudno się z nim nie zgodzić. Dominują ciężkie, powolne dźwięki. Gitarowe frazy są rozciągnięte, jazgotliwie. Razem tworzą jednolitą, ambientową powierzchnię. Senny akompaniament perkusji tylko pogłębia atmosferę przygnębienia. Wszystko to bardzo pasuje do mrocznej, wampirzej opowieści, ale i depresyjnej natury Adama.
Tego rodzaju nieprzyjemna, celowo monotonna muzyka może nieco męczyć. W końcu odzwierciedla uczucia bohatera, a wśród nich dominuje ogólne znużenie światem. Jednak jest w niej coś hipnotycznego. Amelodyczne frazy, powtarzane do znudzenia akordy, gęsta faktura tworzą obezwładniającą mieszankę, w której z łatwością można się zatopić. Nawet żywsze fragmenty, jak wsparte energiczniejszą perkusją „Feel Free to Piss in the Garden”, cechuje swego rodzaju mglisty, płynny trans.
W drugiej połowie płyty robi się jednak nieco lżej. Orientalne instrumenty wprowadzają atmosferę Tangeru, gdzie mieszka żona Adama. Gitarowe akordy stają się krótsze, znika ciemne, gęste tło na rzecz mocniej zarysowanych, pojedynczych dźwięków. W „In Templum Dei” mistyczna wokaliza wprowadza element niesamowitości. Po ciężkiej, ponurej głębinie dochodzi do głosu pewna łagodność, nieoczywisty romantyzm. Jego kulminację stanowi „Only Lover Left Alive”, gdzie w powtarzaną frazę udaje się wpleść nawet tkliwość. Pozostaje przy tym hipnotyczność całości, osobliwe zapętlenie dźwięków, które przypomina mantrę.
Pewnie nie każdemu przypadnie do gustu tak hermetyczna muzyka. Nie da się jej jednak odmówić bardzo konsekwentnie budowanej atmosfery. Fantastycznie sprawdza się też w filmie. Bardzo mocno wpływa na jego nastrój, budując poetykę poszczególnych scen i dbając o odpowiednio powolny rytm opowieści. Jarmusch szanuje ścieżkę dźwiękową, nie zagłusza jej. Przeciwnie, jest gotów zawiesić na chwilę akcję, by pozwolić widzowi się na niej skupić. Trzeba przy tym przyznać, iż bez wsparcia jego dopracowanych, momentami obezwładniająco pięknych obrazów, sama kompozycja nieco traci.
Tym niemniej warto ją polecić. W klimacie przypomina nieco „Milczenie owiec” Howarda Shore’a, stylistycznie blisko jej natomiast do „Drugiego oblicza”. Na pewno jednak wyróżnia się wśród współczesnych ścieżek dźwiękowych. Ma w sobie pewną świeżość, nawet jeśli jest to świeżość dość ciężkostrawna. Pozwala na kilkadziesiąt minut przenieść się w zupełnie inny świat, całkowicie zatopić się w dźwiękach. Niewiele filmowych kompozycji pozwala na taką chwilę zapomnienia, co czyni to dzieło na swój sposób wyjątkowym.
W filmie ta muzyka niesamowicie buduje klimat – na płycie jest odrobinę monotonna, co trochę niszczy wrażenia. Niemniej warta polecenia. Szkoda jedynie, że okładka jest tak paskudna.
Doskonały soundtrack, jeden z moich ulubionych ostatnio. Muzyka tworzy niesamowity klimat, jak w filmie piosenkarka zaczynała śpiewać Hal miałem ciarki na plecach, co za emocje. Za niska ocena moim zdaniem, a The Taste of Blood to mistrzostwo!