Zmarły w 2012 roku Tony Scott był uważany za jednego z najlepszych twórców kina akcji. Takie tytuły, jak „Top Gun”, „Ostatni skaut”, „Prawdziwy romans” czy „Karmazynowy przypływ” są nadal bardzo dobrze odbierane przez koneserów gatunku. Podobnie było z „Człowiekiem w ogniu” – kolejną produkcją z Denzelem Washingtonem w roli głównej. Aktor wciela się w Johna Creasy – byłego wojskowego, który zostaje zatrudniony do ochrony amerykańskiej rodziny mieszkającej w Meksyku. Ostry i brutalny akcyjniak przyczynił się do zmiany wizualnego stylu reżysera – rwany montaż, nakładające się kadry i mocna kolorystyka wraz ze świetnym scenariuszem oraz aktorstwem, stworzyły jeden z najlepszych jego filmów.
Za warstwę muzyczną odpowiada Harry Gregson-Williams, który po „Wrogu publicznym” (zrobionym wspólnie z Trevorem Rabinem) stał się nadwornym kompozytorem Anglika. Serwuje on znany już z „Zawód: Szpieg” miks żywego instrumentarium z elektroniką. Dziwaczny koktajl otwiera „Main Title”, gdzie po spokojnym wstępie (elegijne solo skrzypiec, chór w tle) gwałtownie atakuje elektronika udająca rytmy Meksyku (pulsujący bas, jakby przemielony fortepian i agresywne klawisze), która następnie wycisza się (wokaliza i smyczki) i znów obiera mocny skręt w agresywne techno z cyfrowo przerobionym głosem. Taka mieszanka może wywołać szok nawet u fanów tego typu dźwiękowej jatki.
I choć reszta pracy nie jest aż tak ostra, to stylistyka HGW pozostaje z nami aż do samego końca. Pulsujący bas w lekko hornerowskim, znanym z „48 godzin” stylu, mieszające się ze sobą odgłosy czy elektroniczne wstawki są tutaj nie do uniknięcia. Ponieważ akcja toczy się w Meksyku, nie mogło zabraknąć również gitary ubarwiającej całość etnicznym rytmem (krótkie „El Paso” i „Pita's Room”) i służącej za źródło napięcia („Taxi” i „Followed”, gdzie bas i głosy mocno wymieszano z samplami). Są też charakterystyczne dla tego twórcy łagodne dźwięki fortepianu i falujące skrzypce o silnym ładunku emocjonalnym („Pita's Sorrow”, czy przypominające „Shreka”, pogodne „Smiling”), jednak pozostają one w cieniu action score’u.
Samego głównego bohatera opisują dynamiczne brzmienia, mające podkreślić jego stan psychiczny (mroczne „Nightmare” z pulsującym bitem i perkusją oraz ciężką gitarą elektryczną, skontrastowaną z delikatną wokalizą, czy „Bullet Tells the Trurth”). Wywołuje to ciekawy misz-masz, słyszalny głównie w muzyce akcji. Jest ona pełna agresji i niepokoju, co naprawdę dobrze sprawdza się w filmie. Zapowiada to już pachnące bardzo techno „The Rave” (czy tylko ja wychwyciłem tutaj linię melodyczną a la temat przewodni z „Requiem dla snu”?), a kumulacja następuje w drugiej części albumu.
Wszystko zaczyna się od „The Drop”, w którym niespokojne eksperymenty pełne drgań przeplatają się ze standardowymi smyczkami i gitarą. Ostre wejścia pojawiają się tu falami, by niczego nie spodziewającego się odbiorcę zaatakować w finale. W „Gonzalez” wraca znana z „Main Title” gitara elektryczna oraz zmieniająca się w krzyk techno-elektronika. „Sanchez Family” oraz „Rooftop” przypomina z kolei troszkę estetykę Johna Powella (perkusjonalia podrasowane wibrującą elektroniką).
Zwieńczeniem całości jest kolosalne (i nie mówię tylko o czasie trwania) „The End” z pięknymi wokalizami Lisy Gerrard – poruszający, choć bardzo prosty utwór. Po drodze porozrzucano jeszcze trzy piosenki latynoskie, z których w pamięć najbardziej wbija się barwne „Oye Coma Ya” formacji Kinky, wprowadzające odrobinę radosnego nastroju do mocno ponurej kompozycji. Nie jest to przy tym kompletna muzyka (brakuje m.in. fragmentu ze sceny porwania), chociaż może w tym przypadku to dobrze.
Generalnie to typowa, choć posiadająca kilka ciekawszych momentów, rozwałka w stylu HGW. Do ostrego i nerwowego filmu Scotta pasuje ona świetnie, trafnie buduje jego mroczny klimat. Acz nie zauważa jej się od razu. Czasami sprawia wrażenie rwanej (zbyt wiele krótkich utworów) i bez filmowego kontekstu jest zabójczo niebezpieczna. Kontrowersyjna praca, która wywołuje skrajne emocje – tylko dla odważnych. Ode mnie mocna trójka.
Pierwsze wydanie iTunes zawierało muzykę ze sceny porwania pod postacią utworu „Kidnapping”. Były też dwa, trzy inne utwory, które w wydaniu płytowym wyparły piosenki. Sam soundtrack jest bardzo odważnym podejściem HGW do pary elektronika-instrumentarium. Oba ocierające się o skrajność, brutalność i przemoc w pierwszym przypadku, oraz sakralność i wyraźnie zarysowana relacja bohatera z ochranianą dziewczynką w drugim. Przez to głównie źle się tego słucha na krążku, za to w filmie wypada rewelacyjnie. I raczej nie nazwałbym tego action scorem, czy rozwałką. To bardziej ilustracja sensacyjna potraktowana na serio, z dużą domieszką dramaturgii. Ode mnie 4,5.