Diuna
Powieść Franka Herberta z 1965 roku stała się jedną z bardziej popularnych dzieł w historii SF. Polityczne intrygi, motywy filozoficzno-mesjanistyczne oraz przyprawa zwana melanżem, będąca najcenniejszym surowcem we wszechświecie. Czyli taka kosmiczna „Gra o tron”, choć trudniejsza do adaptacji. Planowana od 1971 roku przez Alejandro Jodorovsky’ego, ostatecznie została nakręcona w 1984 roku przez Davida Lyncha. Tak, tego Lyncha od „Twin Peaks” czy „Zagubionej autostrady”. Ale film okazał się komercyjną wpadką, nie mogącą znaleźć swojej widowni, którą odrzuciła skomplikowana intryga i słabe (według recenzentów) efekty specjale. Nie pomogło świetne aktorstwo, solidna reżyseria czy imponująca szczegółami scenografia i kostiumy. Dopiero po latach doczekał się uznania.
Innym wyróżniającym go z grona filmów SF elementem jest muzyka. Nie napisał jej Angelo Badalamenti, gdyż poznał on Lyncha dopiero przy następnym filmie, czyli „Blue Velvet”. Dość zaskakująco zadanie to otrzymał popularny, rockowy zespół Toto. Grupa, bez udziału wokalisty (wówczas był to Fergie Frederickson), w składzie: Steve Lukather, David Paich, Steve Porcaro, Mike i Jeff Porcaro sama grała swoje utwory, a jednocześnie wsparła ją Wiedeńska Orkiestra Symfoniczna pod batutą ojca Davida – Marty’ego Paicha. Gotowy score wydawano dwa razy. Najpierw w 1984 roku w formie ponad czterdziestominutowego albumu, a następnie w 1997 roku jako edycję rozszerzoną o dodatkowe dwadzieścia minut materiału. I to ta druga pozycja jest podstawą recenzji.
Od razu zaznaczę, że nie jest to typowa ilustracja do filmu fantastycznego. Zazwyczaj są dwie szkoły: dominacja elektroniki (m.in. „Blade Runner”) albo pełna orkiestra („Star Wars”, „Star Trek”). Można też połączyć obie metody, z czego wydaje się czerpać Toto. Od samego początku słychać, że będzie tu bardziej mrocznie. Takie jest już „Prologue / Main Title”, gdzie smyczki wolno snują się przez połowę utworu, okraszonego elektronicznym tłem. Ale kiedy wjeżdża temat przewodni, jest nie do zapomnienia – odpowiednio majestatyczny (kotły, dęciaki), z chórem, militystyczną perkusją oraz gitarą elektryczną. Jest to prawdziwy kościec pracy i pojawia się w niej dość często, zmieniając tempo oraz aranżację (krótkie „Guild Report”, melancholijne „Leto’s Theme” czy przeplatane elektroniką „The Box”), przez co kompletnie się nie nudzi (powolny, lecz majestatyczny początek „Sandworm Attack”).
Drugi istotny motyw związany jest z Paulem Atrydą (i w ogóle z całym rodem) i potrafi wzbudzić niepokój. Powolne, lecz intensywne smyczki oraz ciężka wiolonczela („Paul Atrides”) zapowiadają niebezpieczne wydarzenia. Jakby fatalistyczną aurę, której nie są w stanie złagodzić dźwięki harfy („The Box”), lecz potęgują ją wejścia chóru („The Trip to Arrakis”, „Destiny”, „The Duke’s Death”). To bardziej melancholijne oblicze tej ścieżki.
Nie brakuje też niespodziewanych eksperymentów w postaci perkusyjno-elektronicznego „Robot Fight” lub rozpędzonego „The Floating Fat Man”, przypominającego organowe popisy Jana Sebastiana Bacha. Zadziwia za to dość skromne wykorzystanie etnicznych dźwięków, które aż się proszą o śmielsze wykorzystanie. Co prawda twórcy próbują wpleść w swoją muzykę flety czy nadać lekko orientalny styl smyczkom w momentach związanych z Fremenami („The Fremen”, liryczne „Paul Meets Chiani” z poruszającą partią chóru lub zdominowane przez perkusjonalia i gitarę elektryczną „Riding the Sandworm” albo ilustrujący finałowy pojedynek „Paul Kills Feyd”). To jednak troszkę za mało.
Jednak najbardziej zaskakuje rozmach action score’u. Nie ważne, czy mówimy o popisach perkusyjno-werblowych w „First Attack”, gdzie dołączają smyczki oraz chórek, wspartym na niemal gwałtownych smyczkach „Sandworm Chase” czy wykorzystującym flety oraz gitarę „Reunion with Gurney”. Najbardziej charakterystycznym utworem tej grupy jest „Big Battle”. Początek to pozornie spokojny fortepian, do którego dołączają werble oraz dęciaki grające temat przewodni. Kolejne wejścia instrumentów stanowią nadbudowę dla powracających, samotnych nut fortepianu, a na sam koniec atakuje chór, wynosząc całość na wyższy poziom.
Żeby jednak nie było zbyt słodko, jest tutaj parę fragmentów czysto ilustracyjnych. Są one poza ekranem niezbyt przyjazne i pełne underscore’u – jak bardzo powolne „The Betrayal / Shields Down” czy minimalistyczne, wsparte na wokalizach i brutalnych wejściach dźwięków w końcówce „Paul Takes The Water of Life”, a także „The Sleeper Has Awakened!”. Jakby było mało problemów, w tej rozszerzonej wersji brakuje jednej, istotnej ścieżki. Chodzi o „Prophecy Theme” autorstwa Briana Eno, obecne tylko w podstawowej wersji płyty. Ten bardzo sugestywny fragment ambientu idealnie zespalał się z brzmieniem proponowanym przez grupę Toto.
Jak zatem ocenić rozszerzoną edycję „Diuny”? Nie jest to typowa ilustracja do filmu SF, ale pasuje do mrocznej wizji Davida Lyncha. Słychać tu rozwiązania typowe dla lat 80., ze wskazaniem na elektronikę oraz elementy rockowe („Desert Theme” nadal się broni). Całość została odświeżona, więc dźwięk brzmi znakomicie, i poza filmem pewnie stoi na własnych nogach. Choć potem powstały inne ścieżki do produkcji osadzonych w świecie powieści Franka Herberta, praca amerykańskiego zespołu nadal potrafi oczarować i zaintrygować.
0 komentarzy