Stephen King – maszynka do zarabiania oraz wielkie źródło materiału dla filmowców. Wiedzieli o tym Frank Darabont („Skazani na Shawshank”, „Zielona Mila”), David Cronenberg („Martwa strefa”) czy Brian De Palma („Carrie”). Do grona tych, bardzo udanych adaptacji warto dodać thriller Taylora Hackforda, „Dolores Claiborne”. Historia samotnej kobiety oskarżonej o morderstwo swojej pracodawczyni, ma bardzo ponury klimat, przerażającą tajemnicę oraz wyborne aktorstwo (Kathy Bates, Jennifer Jason Leigh i Christopher Plummer). Również muzyka skutecznie buduje tutaj klimat grozy.
Odpowiada za nią Danny Elfman, którego CV jest wystarczającą rekomendacją, a doświadczenie przy podobnych produkcjach spore (m.in. „Nocne plemię” czy „Darkman”). I po raz kolejny wykorzystuje on swoje umiejętności budowania mrocznej atmosfery, przesyconej melancholią. Wielce nieprzyjemne, nerwowo ciągnące się smyczki, przeplatają się z delikatnymi solówkami fortepianu, przy których można nieco odsapnąć – choć nie zawsze, jak np. w „Intruduction”, gdzie następuje prawdziwa kanonada dźwięków (kotły, smyczki, cymbałki, harfa i dęciaki), która nie daje szans na złapanie oddechu. Tak samo „Vera’s World” opisujący pracodawczynię głównej bohaterki – starszą, nadmiernie lubiąca porządek oraz precyzję, co idealnie oddaje muzyka (fortepian i spokojne, miarowe pociągnięcia skrzypiec).
Przez większą część ilustracji mamy do czynienia z posępnym, horrorowym underscorem. Nie brakuje tu zarówno wolnego budowania napięcia, jak i gwałtowniejszej akcji („Ouch!”). Smyczki i dęciaki skontrastowane z subtelnością fortepianu oraz dzwonków wypadają po prostu świetnie na ekranie. Jednak poza nim, mimo brawurowych popisów całej orkiestry, zaczynają zwyczajnie nużyć. Daje się to we znaki głównie w środku materiału – nawet mimo tak solidnych fragmentów, jak „The Will” z bardzo sennym początkiem, czy „The Old Well”.
Wszystko nadrabia wielki finał, czyli prawdziwy popis grozy i paniki maestro Elfmana. Jest nim najdłuższy w całym zestawieniu „The Eclipse”, opisujący zaćmienie oraz pierwszą ‘zbrodnię’ Dolores. Tutaj jesteśmy dosłownie atakowani wszelkimi możliwymi sztuczkami. Zaczyna się złowrogą, wolno snującą się sekcją smyczkową, do której z czasem dołącza stonowany fortepian, dęciaki i harfa. W drugiej minucie zaczyna się robić bardziej nerwowo. Skrzypce zaczynają samowolne solówki, fortepian na chwilę przyśpiesza – następuje rozciągnięte wyciszenie. W okolicach 3:30 min. uderzają kotły, a skrzypki stają się bardziej gwałtowne i przeciągle ‘trzaskające’, aż w końcu nabierają wraz z klawiszami iście rajdowego tempa, wzmaganego jeszcze pojedynczymi uderzeniami perkusji. Elfman mocno trzyma tu za gardło, zręcznie mieszając lirykę z akcją. Następne dwa utwory dopełniają całości, pozwalając na odrobinę potrzebnego wyciszenia (zwłaszcza „The Inquest / Finale”).
Wydanie nazwane „Composer’s Personal Edition” jest kompletnym zapisem ścieżki Elfmana, którą wcześniej wydało Varese w skromniejszej, bo ledwie półgodzinnej formie (9 utworów). I tyle w zupełności wystarcza, gdyż muzyka ta radzi sobie poza kontekstem jedynie w wybranych miejscach. To kolejna solidna i udana robota tego niekonwencjonalnego kompozytora, ale więcej niż 3,5 nutki nie będzie.
0 komentarzy