Trzecia faza kinowego uniwersum Marvela wprowadziła do gry kompletnie nowego bohatera. Jest nim niejaki Stephen Strange (zabójcze inicjały SS) – neurochirurg, który posiadł wiedzę tajemną, stając się czarnoksiężnikiem. I, jak każdy mag, (oraz bohater uniwersum tego giganta) musi stanąć do walki ze złem z innego wymiaru, mianowicie byłym uczniem swojej mentorki, Kaecillusem (Mads Mikkelsen). Czyli standard kina superbohaterskiego, ale nie schodzący poniżej wysokiego poziomu. Tak można po krótce opisać film Scotta Derricksona z Benedictem „Sherlockiem” Cumberbatchem w roli głównej.
Problemem produkcji z MCU była zawsze oprawa muzyczna, która spełniała swoje zadanie, lecz poza motywem przewodnim, rzadko zapadała w pamięć. Reżyser filmu do tej pory współpracował z doświadczonym magikiem – Christopherem Youngiem. Maestro miał pewne doświadczenie przy komiksowych produkcjach („Spider-Man 3”, „Ghost Rider”), ale ostatecznie nie został zaproszony do udziału w tym przedsięwzięciu. Krążą różne teorie na ten temat (m.in. miał być zamieszany pewien Małpi Król z Chin), a nowym czarodziejem dźwiękowym został „John Williams Junior”, czyli Michael Giacchino – jeden z najbardziej prestiżowych kompozytorów zatrudnionych dotychczas przez Marvela.
Na pierwszy rzut ucha kompozytor nie serwuje nic, czego nie było do tej pory w MCU. Pełnoorkiestrowe brzmienie zmieszane z elektroniką to standard, jednak samo wykonanie oraz detale wyróżniają przygody Doktora Dziwnego od poprzedników. Fundamentem pracy jest temat przewodni, obecny już w otwierającym całość „Ancient Sorcerer’s Secret”. Rozciągające się dęciaki, fanfarowe solo oraz echa potężnego chóru – wszystko to okraszone dynamiczną grą smyczków. Motyw ten powraca w bardziej kameralnej formie, grany przez fortepian i wiolonczelę w „The Hands Dealt”. I już wiemy, że jest on tak łudząco podobny do melodii z ostatniej części „Star Treka” (kompozycja „Thank You Lucky Star Date”), iż oskarżenia o plagiat nasuwają się same.
Ale Giacchino jest sprytny i w momencie przybycia naszego protagonisty do Starożytnej (świetna Tilda Swinton), wszystko ulega gwałtownej zmianie, co słychać na przykładzie „A Long Strange Trip”. Chór wraz z pulsującą elektroniką i tradycyjnymi instrumentami puszczony od tyłu prowadzi dosłownie do innego, astralnego świata. Tam jeszcze słyszymy orientalne smaczki, delikatną perkusję oraz funkową gitarę, coraz bardziej nasilające siłę dźwięków. Poczucie odlotu i niesamowitości spowodowane tym koktajlem jest gwarantowane. Tak samo jak w opadającym brzmieniem „The Eyes Have It” czy ilustrującym szkolenie doktora „Mystery Training”. Jeśli jeszcze do tego dodamy takie drobiazgi, jak obecność harfy, sitaru, czelesty i klawesynu („Inside The Mirror Dimension”, „The True Purpose of the Sorcerer”), to robi się równie kolorowo, co po LSD.
Ta mieszanina jest też podstawą action score’u, wspartego jeszcze przez gitarę elektryczną. Maestro serwuje go w długim „Sanctimonious Sanctum Sacking”, ilustrującym pierwszą konfrontację Strange’a z Kaecillusem. Początek dość wolny i mroczny, z podrasowaną elektroniką oraz gitarą, daje sporo przestrzeni dla niepokojących smyczków oraz dętych drewnianych. Konsekwentnie buduje poczucie zagrożenia, by w połowie przyspieszyć, atakując nasze uszy elektroniką, klawesynem, chórem, i wszystkim innym, co jeszcze może przyjść na myśl, z heroiczną fanfarą włącznie.
Swoje robią też gitara elektryczna (świdrujące „Astral Doom” czy pełne ognia, niemal progresywne „The Master of the Mystic End Credits”), organy (rozpędzony „Smoke and Mirrors”) oraz klawesyn (przejmujący temat Strange’a – najlepiej wypadający w „Go for Baroque”), nierozerwalnie łącząc się z danym bohaterem. Taki kolaż przypomina trochę muzykę z serii „Matrix” czy „Jupitera Intronizację” tegoż kompozytora, ale nie jest to wadą.
W samym filmie muzyka pełni rolę mocnego tła, które potrafi naznaczyć swoją obecność. Zwłaszcza w niesamowicie wyglądających scenach akcji, gdzie daje prawdziwego kopa i podnosi adrenalinę. Na albumie prezentuje się równie dobrze, acz dopiero gdzieś od połowy nabiera rumieńców. Giacchino bawi się dźwiękami i instrumentami niczym prawdziwy iluzjonista, wrzucając do swojego kociołka kolejne składniki.
„Doctor Strange” nie jest może niczym nowym w świecie maestro, lecz jako czysto rozrywkowa muzyka z ambicjami sprawdza się idealnie – jest bogata warsztatowo i pełna zaskakujących barw. Może odrobinę przeszkadzać częsta obecność tematu przewodniego, jednak świetnie zaaranżowane fragmenty akcji czy momenty pokazujące świat duchowy sprawiają wiele przyjemności z każdym kolejnym odsłuchem. Trudno nie zanurzyć się w tej magii i nawet jeśli miejscami maestro powtarza się, to nie jest to bezczelny autoplagiat. Dawno nie słyszałem czegoś tak dziwnego.
0 komentarzy