Rzadko kiedy już pierwszy utwór tak trafnie potrafi spuentować naturę, jak i historię danej ścieżki dźwiękowej – z reguły soundtracki rozpoczynają się bowiem od frazy „Main Title” lub „Theme from…”. W przypadku „Kapitana Phillipsa” kluczem do całej ilustracji jest „Choose Your Crew” (a więc po polsku: „Wybierz swoją ekipę/załogę”), które z jednej strony stanowi ironiczny komentarz – jakkolwiek sądzę nieświadomy – do zakulisowych przyczyn jej powstania, a z drugiej celnie tłumaczy jej charakter i styl. No i przy okazji jest to także jeden z najciekawszych fragmentów krążka…
Paul Greengrass jest ponoć dość trudny we współpracy z kompozytorami – tak przynajmniej głoszą branżowe plotki. I taki też zdaje się być powód przerwania jego owocnej współpracy z Johnem Powellem, z którym Greengrass poniekąd zdefiniował współczesne kino akcji, jak i mocno odbił się na brzmieniu dzisiejszej muzyki filmowej (wg niżej podpisanego dalece bardziej, niż Zimmer i Nolan). Dlatego też score do najnowszego filmu Anglika, napisał inny Brytyjczyk, który coraz śmielej poczyna sobie w Hollywood, były protegowany wspomnianego Powella (notabene też rodowitego Wyspiarza), po którym wypełnia ostatnio kolejne nisze, a który przypuszczalnie polecił go na to stanowisko – Henry Jackman.
Efektem tego niestety praca mizerna, która mimo wystarczająco sprawnej funkcjonalności i rytmiki, razi niezwykłą wręcz wtórnością, którą dodatkowo pogrążył właśnie reżyser. Poza narzuceniem kompozytorowi konkretnej stylistyki, której temptrackiem bez wątpienia były fragmenty wszystkich Bourne’ów, a także „Incepcja” i „Mroczny Rycerz powstaje” Zimmera – ich idealne kopie słychać w paru utworach, w tym w końcowym, czerpiącym również sporo z „The Thin Red Line” tegoż kompozytora, „Safe Now” – Greengrass kompletnie zabił klina Jackmanowi, podkładając ponownie pod jedne z finalnych scen „The End” z „United 93”. Przyznam, że kompletnie nie rozumiem takiego podejścia, bowiem nie tylko zabija to możliwości twórcze oraz chęci młodego kompozytora, ale także niespecjalnie sprawdza się w kontekście przedstawionej historii, nawet biorąc pod uwagę zbliżoną manierę techniczną obu produkcji. Napisany na potrzeby dramatycznego zrywu pasażerów na pokładzie samolotu, który następnie rozbija się gdzieś na polu, temat wypada dość blado, jako tło morskich problemów tytułowego kapitana, z którym sceny nie posiadają tej samej dynamiki, ani emocjonalnej wagi, co fragment Powella (równie nieprzekonująco wypada zresztą kopiowanie Zimmera).
Momenty te kłują w uszy jednak nie tylko względem wątpliwej jakości dopasowania do ruchomych kadrów. Nie wierzę bowiem, iż Jackman – cokolwiek by o jego talencie nie mówić – nie potrafiłby napisać własnych, równie ciekawych fragmentów pod wizję reżysera i jego wyznaczniki. Koronnym dowodem jest tu początek albumu, którego pierwsze cztery ścieżki, mimo także oczywistych odniesień i zapożyczeń z poetyki Powella, mówią własnym głosem, jednocześnie doskonale wpisując się w klimat filmu oraz całkiem nieźle radząc sobie poza nim. To właśnie w nich Jackman prezentuje równie inteligentne, co jego poprzednik podejście do muzyki akcji („This Is Not A Drill” i „Second Attack”), a przy tym odpowiednio naznacza miejsca oraz bohaterów za pomocą skromnej porcji etniki („Choose Your Crew”) lub charakterystycznej, industrialnej elektroniki o niejednoznacznym zabarwieniu („Maersk Alabama”).
Szkoda jedynie, że te oczywistości kompozytorskiego fachu zostają bardzo szybko utemperowane ww kopiami kopii lub zamieniają się w bezduszne tło pełne sampli i syntezatorów (przywołujących na myśl jeszcze takie tytuły, jak „Green Zone” i „Black Hawk Down”). Cała reszta ilustracji jest więc trudnymi do rozróżnienia, mało atrakcyjnymi, posępnymi teksturami na jedno kopyto, które poza ciągłym podtrzymywaniem napięcia niewiele wnoszą do seansu, natomiast w autonomicznej formie stanowią jedynie nudny zbiór irytujących dysonansów, które już dawno zdążyły się przejeść w tego typu produkcjach.
Przyznam, że obok „Gry Endera” jest to dla mnie drugie w tym roku, tak niemiłe potwierdzenie niemalże całkowitej stagnacji muzycznej Hollywood i, co gorsza, braku jakichkolwiek pomysłów na jej rozwiązanie ze strony kompozytorów, którzy nawet z narzuconym odgórnie temptrackiem mogliby się czasem nieco bardziej wysilić. Jackmanowi, w przeciwieństwie do Jablonsky’ego, udało się to chociaż połowicznie, stąd i ocena wyższa. Nie zmienia to jednak faktu, iż obie te prace nie powinny znaleźć się w kinie, a w koszu.
0 komentarzy