Duchy Inisherin
Żaden obecnie reżyser nie elektryzuje tak jak Martin McDonagh, który zaczynał od pisania sztuk teatralnych, skończył zaś na fabułach. Twórca „In Bruges”, „Siedmiu psychopatów” i „Trzech billboardów…” miesza absurd, groteskę i czarny humor znamy m. in. z filmów braci Coen czy sztuk Samuela Becketta, by pokazać się ludzi szukających sensu w bezsensownym świecie. Nie inaczej jest w przypadku bardzo pozytywnie odebranego najnowszego dzieła Irlandczyka – „Duchów Inisherin”. Osadzona na tytułowej wyspie historia dotyczy zerwania przyjaźni między artystyczną duszą Colmem a bardziej prostodusznym Padraikiem przez tego pierwszego. Doprowadza to do zadziwiającego rozwiązania, którego nikt się nie spodziewa.
Spodziewać się należało za to angażu Cartera Burwella – nadwornego kompozytora McDonagha. Amerykanin miał dość niełatwe. Choć akcja filmu była w Irlandii, grają irlandzcy aktorzy, muzyka też musiała być irlandzka. Prawda? Otóż nie, bo reżyser nie chciał pójść w tak oczywistym kierunku, wręcz go nienawidził. Za to wskazał trzy elementy, mające stanowić podstawę muzyki: kołysanki Brahmsa, bułgarska pieśń ludowa (utwór w dwóch wersjach stanowi klamrę filmu) oraz indonezyjska muzyka gamelanowa (znaczy się tradycyjna). Dziwaczny kolaż, prawda? Ale ten wykręcony miks sprawia, że muzyka przypomina… baśń. Ale taką bardziej w klimatach braci Grimm, czyli pozorny spokój zaburzony bardziej mrocznymi chwilami. Słychać to także w użytych instrumentach – flety, harfa, czelesta, marimba oraz grająca w tle mała orkiestra smyczkowa.
Bez tej całej wiedzy można odnieść wrażenie, że to kolejny score w znajomym stylu Burwella. Bardzo skromnym, delikatnym, klimatycznym, choć sprawiającym wrażenie napisanego do poważnego dramatu. Jeszcze większym problemem są motywy. Nie chodzi o to, że jest ich niewiele (trzy), ale cały czas one mieszają się ze sobą. Przez to można odnieść wrażenie, że słyszy się w kółko to samo. Jeszcze to wolne tempo nie pomaga ich rozróżnić od siebie.
Pierwszy temat pojawia się w bardziej dramatycznych momentach filmu – zerwanie przyjaźni, śmierć. Ale też trafnie portretuje poczucie izolacji, w czym pomaga spokojne, nastrojowe tempo. Pojawia się on już na samym początku „Walking Home Alone”, gdzie na froncie jest harfa i czelesta, zaś w tle przewijają się flety niczym duchy. Jeszcze przewinie się kilkakrotnie (m. in. „Marking the Calendar”, o wiele żywsze „The Island Comes to Church” czy „Delivering Milk But No News”), lecz z czasem staje się mroczniejszy. „The First Finger” sygnalizuje ten ton dużo wolniejszym rytmem oraz wpleceniem do tego koktajlu „cięższych” smyczków. „Colm Throws the Balance” prowadzony jest przez wiolonczelę, podkręcającą złowrogość z pomocą perkusji. Jednak najbardziej niepokojąca wersja pojawia się w „A Smoldering New Day”, ilustrującą spalenie domu.
Drugi temat niby używa tego samego instrumentarium – czelesta, harfa, flet – jednak wybrzmiewa on bardziej lirycznie, wręcz „baśniowo”. Opisuje on tytułowe Inisherin z gracją w „Night Falls in Inisherin”. Problem z tym motywem jest jeden: zbyt rzadko się pojawia i to w bardzo krótkiej wersji. Gdzie? W drugiej połowie „Doesn’t Time Be Flying”, na początku „Standing Prayer”, w „Driving Into the Rain” oraz „My Life Is on Inisherin”. Jeśli jednak chcemy usłyszeć ten motyw w pełnej chwale, pojawia się on w finałowym „The Mystery of Inisherin”, gdzie więcej do powiedzenia mają smyczki.
W końcu jest i trzeci motyw dotyczy głównego bohatera, czyli Padraica i – pośrednio – także jego siostry, Siobhan. Bardziej jednak pokazuje pozytywne nastawienie bohatera granego przez Colina Farrella do życia i jego chęć odnowienia przyjaźni z Colmem. Całość oparta jest na czteronutowcu (nie, nie w stylu Jamesa Hornera), którzy przechodzi z harfy do czelesty i z powrotem. Pierwszy raz objawia się na początku „Standing Prayer”, absolutnie porusza w „Colm Takes the Reins”, smuci w „Jenny and the Fourth” (scena śmierci oślicy), zwiastując tragiczny finał w groźnym (underscore’owym) „Dark Padraic”. Smutny ton przebija się przez „Siobhan Leaves”, podbity w drugiej połowie przez flety. Najsilniej jednak ten motyw działa w „My Life Is on Inisherin”, łącząc się z tematem wyspy. I to pokazuje jak silnie bohater związany jest z Inisherin. Do tego stopnia, że nic – nawet zaogniający się konflikt z Colmem, odejście siostry – nie jest w stanie zmienić tego nastawienia.
„Duchy Inisherin” jest bardzo podstępną muzyką w dorobku Burwella. Na pierwszy rzut oka wydaje się brzmieć niczym kolejna, bardziej dramatyczna praca jakiej Amerykanin tworzył wiele w swojej przeszłości. Dopiero po poznaniu tła i inspiracji zaczyna nabierać barw oraz większej głębi, choć na pierwszy rzut ucha może wydawać się nudna, monotonna. Dla mnie to obok „In Bruges” najbardziej interesująca kolaboracja duetu Burwell/McDonagh i daje za to naciąganą czwórkę.
0 komentarzy