Ebbing, stan Missouri. Tutaj życie płynie spokojnie, choć nie wszyscy mieszkańcy tym spokojem mogą się cieszyć. Dla Mildred Hayes (fenomenalna Frances McDormand) morderstwo córki zmienia wszystko. Policja nie jest w stanie znaleźć sprawcy, więc kobieta bierze sprawę w swoje ręce. Tak zaczyna się ostra mieszanka dramatu z czarną komedią „Trzy billboardy za Ebbing, Missouri”, wyreżyserowana oraz napisana przez Martina McDonagha. To znakomicie zrealizowane i zagrane kino, które bawi się z oczekiwaniami widza, daje do myślenia i ma wiele błyskotliwych dialogów.
Jak się w tym wszystkim odnajduje muzyka? Reżyser sięgnął po sprawdzonego w poprzednich projektach Cartera Burwella, którego umiejętności budowania klimatu nie podlegają jakiejkolwiek dyskusji. Nie inaczej jest w przypadku „Trzech Billboardów…”, przypominających troszkę dokonania braci Coen, chociaż maestro miał tutaj problem, jak ugryźć ten film i brzmienie muzyki. Czy ostatecznie mu się udało?
Podstawą są tutaj dwa motywy, które dotyczą Mildred, a dokładniej jej stanu psychicznego – walki o sprawiedliwość, gniewu, agresji oraz poczucia winy, straty i ogromnego bólu. Te dwie twarze tworzą bardzo spójną całość. Temat – nazwijmy go konfrontacyjny – po raz pierwszy pojawia się w „Mildred Goes To War”, które zaczyna się bardzo delikatnym solo na gitarze. Trwa to jednak dość krótko, bo i sama Mildred pokazuje swoje wojownicze oblicze: dzwony, gitara elektryczna, klaskanie, perkusja oraz – przede wszystkim – mandolina, świetnie podkreślają jej twardy charakter. Słuchając tego motywu można się trochę poczuć jak na Dzikim Zachodzie (kłania się sam Ennio Morricone), a nasza protagonistka sprawia wrażenie niewzruszonego monolitu. Ta wściekłość wraca w krótkim „I’ve Been Arrested” oraz bardziej dramatycznym „Billboards on Fire”.
Z kolei ten bardziej wyciszony temat objawia się po raz pierwszy w „The Deer”, a oparty jest na łagodnym fortepianie, gitarze akustycznej, kontrabasie oraz smyczkach. Czuć w tych dźwiękach stratę, smutek oraz wspomniane poczucie winy. Motyw ten pojawia się najczęściej, gdy Mildred jest sama i zaczyna mieć wątpliwości co do swojej misji. Te delikatne momenty pozwalają łatwiej identyfikować się z tą kobietą. Melodię słychać także w „Fruit Loops” i „Countermove”, ale największy ładunek emocjonalny niesie ze sobą w „My Dear Anne”.
Po drodze maestro serwuje troszkę mrocznego underscore’u, gdzie muzyka budzi silny niepokój. Na poły kołysankowe „A Caugh of Blood, A Dark Drive”, z bardzo nieprzyjaznym, wybrzmiewającym niczym echo fortepianem czy oparte na smyczkach „Collecting The Samples” zahaczają tutaj o wątek kryminalny filmu. Na szczęście nie trwają tak długo, by doprowadzić słuchacza do zmęczenia. Ale nie można napisać, że są atrakcyjnie.
Tak jak przy poprzednich kooperacjach duetu McDonagh/Burwell, tak i tu do score’u zostały wplecione piosenki. Inaczej ten album trwałby tylko 20 minut. A jakie to numery? Głównie oparte na folkowym brzmieniu, zdominowanym przez gitary (kapitalne „Masters of Voice”), pełne energii i klimatu lat 70. „Walk Away Renee” oraz pojawiające się w dwóch aranżacjach „Buckskin Stallion Blues”. Piosenki te są świetnie dopasowane do ekranowych wydarzeń. Do szczęścia brakuje tylko „Chiquitity” Abby, którą można było umieścić zamiast fragmentu operowego w wykonaniu Renee Fleming. Nie dlatego, że ten się nie sprawdza, ale zwyczajnie nuży poza kontekstem.
Carter Burwell kolejny raz naznaczył film swoim brzmieniem, bez którego „Trzy Billboardy…” nie byłyby takie same. Dlatego nie dziwią wszelkie nominacje dla też ścieżki dźwiękowej. Współpraca z Martinem McDonaghem coraz bardziej procentuje i jest najlepszą rzeczą, jaka się przydarzyła temu kompozytorowi od dawna. Sam album został wydany i zmontowany porządnie, a jego odbiór bywa przyjemny. Z drugiej strony (poza częstą obecnością obydwu tematów oraz piosenek) niespecjalnie zapada w pamięć i może znużyć. Pozostaje jednak jedną z ciekawszych rzeczy w dorobku maestro, za co otrzymuje ode mnie 3,5 nutki.
0 komentarzy