Martin McDonagh swoim pełnometrażowym debiutem, „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”, łatwo zdobył serca kinomanów, łącząc czarny, ekscentryczny humor z pełną egzystencjalnych niepokojów opowieścią. Zwrócił też na siebie uwagę miłośników muzyki filmowej. Z jednej strony wykazał się dużym wyczuciem w doborze muzyki źródłowej, która w wyraźny sposób wpływała na wymowę poszczególnych scen, z drugiej zaś pozwolił rozwinąć skrzydła wciąż nie dość docenianemu Carterowi Burwellowi – napisana przezeń oryginalna partytura istotnie zadecydowała o atmosferze i ciężarze obrazu. Pozafilmowym skutkiem tej współpracy było bardzo dobre wydanie płytowe zgrabnie łączące te dwa elementy.
Przy produkcji „Siedmiu psychopatów” McDonagh poszedł podobną drogą, lecz inaczej rozłożył akcenty. Ponownie połączył siły z Burwellem i ponownie sięgnął po bogaty zbiór gotowych utworów. Tym razem jednak to ten drugi element okazał się decydujący. W trakcie seansu oryginalna ścieżka dźwiękowa pojawia się rzadko, a jeszcze rzadziej zwraca uwagę, natomiast muzyka źródłowa ma dla narracji i klimatu filmu kluczowe znaczenie.
O ile „Najpierw strzelaj…” działo się w szarej i depresyjnej Brugii, „Siedmiu psychopatów” skąpane jest w kalifornijskim słońcu. Można było się więc spodziewać, iż klucz doboru utworów będzie skrajnie odmienny. McDonagh jednak obraca się wciąż w tej samej muzycznej stylistyce. Znów raczy słuchacza refleksyjną mieszanką country, folku i łagodnego rocka. Płytę (i film) otwiera, celowo zachowując szumy charakterystyczne dla odtwarzania płyty winylowej, krótka piosenka „Angel of Death” Hanka Williamsa, wprowadzając istotną dla obrazu tematykę religijną. Najważniejszy dla obrazu jest jednak utwór numer 2 – „The First Cut Is the Deepest”. Reżyser wśród multum interpretacji tego przeboju Cata Stevensa sięgnął po mocne, żwawe wykonanie soulowej artystki P.P. Arnold. To ono rozlega się, gdy pojawia się tytuł i stanowi muzyczną wizytówkę filmu.
Na przestrzeni całej płyty dwukrotnie pojawia się zespół The Walkmen, po którego twórczość McDonagh sięgał już przy swoim poprzednim filmie. Wykorzystuje bardziej energiczną twarz grupy przy okazji „Angela Surf City”, chociaż większe wrażenie robi powolny marsz „Stranded”. Najjaśniejszy punkt krążka stanowi natomiast gorzka ballada „Dirty Dishes” zespołu Deer Tick. Obrazu dopełniają dwa utwory muzyki poważnej. McDonagh unika pod tym względem banałów i znów wygrzebuje coś ciekawego, nieprzeżutego jeszcze przez tuzin innych filmów.
Jak na tym tle wypada kompozycja Cartera Burwella? Cokolwiek blado. Trudno go za to winić. Miejsca ma mało, a eksponowanych momentów prawie żadnych. Dlatego sporo jest na płycie utworów nie przekraczających nawet minuty, zaś te którym się to udaje mają ściśle ilustracyjny charakter. Trudno więc się dziwić, że Burwell nie włożył za dużo serca do napisania tej ścieżki dźwiękowej. Pozostał w wypracowanych przez lata rozwiązaniach, tak że skomponowane przez niego fragmenty stanowią uniwersalny pakiet, który mógłby śmiało dołączyć do innych swoich dzieł i niemal wszędzie wpasowałyby się idealnie. Szczególnie wyraźne są naleciałości z bardziej ponurych ilustracji do filmów Braci Coen, ale także z niedawnej „Mildred Pierce”.
Pewnym zaskoczeniem jest, iż kompozytorowi udało się w tych okolicznościach napisać jakieś tematy. „Siedmiu psychopatów” dostało nawet dwa: główny – oparty na smutnych, pociągłych akcentach smyczków („The Quaker”) i nie mniej smutny, chociaż w bardziej lirycznym sensie temat poboczny („Seven Psychopaths"). Nie są one złe, ale właściwie nie mają szans na rozwinięcie. Brakuje tu wyrazistego „End Title”, w którym Burwell miałby miejsce, by je pokazać w pełnej krasie. W tej formie zamiast zadowalać, pozostawiają poczucie niedosytu.
Nigdy chyba nie zdarzyło mi się tego napisać, ale w przypadku tej płyty sądzę, że pozostawienie nienaruszonej muzyki źródłowej i mocne ograniczenie oryginalnej kompozycji wyszłoby tylko na dobre. Całość mogłaby zostać skrócona o jakieś 10 minut i praca Burwella, choć nie jest przecież długa, zajęłaby jedynie symboliczne miejsce. Opracowane w ten sposób wydanie wyszłoby naprzeciw oczekiwaniom fanów filmu i tych którzy doceniają muzyczny gust McDonagha, a zarazem nie frustrowało wewnętrznym rozbiciem, które powoduje oryginalna ścieżka dźwiękowa. O ile w przypadku „Najpierw strzelaj…” miała ona znaczenie pierwszorzędne i spajała inne elementy, tutaj działa odwrotnie – przeszkadza i nuży.
Tym niemniej „Siedmiu psychopatów” to wciąż ciekawy zbiór piosenek, który dobrze sprawdza się poza filmem. Nie ma tu, jak chociażby w płytach z muzyką do filmów Quentina Tarantino, zaskakujących stylistycznych zwrotów graniczących z chaosem. Poszczególne utwory łączą się ze sobą i tworzą dość spójną całość, co w przypadku składanek jest przecież bardzo trudne. Trudno jest natomiast „Siedmiu psychopatów” polecić miłośnikom Cartera Burwella i tradycyjnej muzyki filmowej. Może bowiem dla nich stanowić, zwłaszcza jeśli nie widzieli filmu, spore rozczarowanie. Ja również je odczułem, chociaż ogólnie cała płyta wywarła na mnie raczej pozytywne wrażenie, spróbować więc chyba nie zawadzi.
No nie wiem, czy ocena lekko nie zawyżona, gdyż z każdej perspektywy jest to średniaczek, jakich wiele. Może w filmie nieźle się sprawdza, ale brak tu pazura czy haka na słuchacza, a misz-masz scoru z piosenkami jest niespecjalnie strawny. Dla mnie spory zawód.
Zgadzam się z przedmówcą. Rozczarowanie płytowe.
A gdzie jest Townes Van Zandt?? Drugi utwór z filmu ok 7 minuty…