Mimo dość pokracznej kariery, Ron Howard stał u jej progu w tym samym rzędzie, co Ridley Scott, James Cameron czy Steven Spielberg. Dał zresztą światu kilka filmów, których ta trójka bynajmniej by się nie powstydziła – i „Ognisty podmuch” jest jednym z nich. To po dziś dzień bodaj najlepsza produkcja poświęcona strażakom. Rzecz jasna uzupełniona o uatrakcyjniającą rzeczywistość fabułę, lecz bezbłędna jeśli idzie o atmosferę i przedstawienie stylu życia ludzi na co dzień walczących z ogniem – ludzi, którym twórcy składają zresztą hołd. Słowem, a raczej dwoma: blockbuster idealny. Wyróżniono go trzema nominacjami do Oscara, w tym za efekty specjalne i dźwiękowe. Zabrakło czwartej – dla muzyki.
Mimo, iż Howard nie był w owej chwili twórcą przykładającym szczególnie dużą uwagę do nut, to miał już na swoim koncie doskonale układającą się współpracę z Jamesem Hornerem, która zaowocowała prawdziwymi klasykami w postaci „Kokonu” i „Willow”. „Backdraft” zaburzył chwilowo ciągłość tej kolaboracji, bowiem reżyser postawił na świeży narybek Hollywoodu – Hansa Zimmera, z którym umocni więzi dopiero w piętnaście lat później, przy okazji „Kodu Da Vinci”. Dla obu panów gorący projekt okazał się prawdziwym wybuchem w filmografii, szybko obrósł kultem. Do tej pory pozostaje zresztą pewnym niedoścignionym wzorem pośród ich dokonań, widowiskowym i niezwykle przekonującym zarówno widza, jak i melomana.
Bombastyczny score Hansa dał przy tym początek stylowi, jaki rozsławił jego kuźnię talentów – Media Ventures. Wyraźnie słychać tu pewną prostotę, wręcz archaiczność elektronicznego brzmienia, które posłużyło maestro za swoisty prototyp dla późniejszych dokonań – w tym równie mocno cenionego, ambitnego „Karmazynowego przypływu”. Wbrew twórcy spore fragmenty soundtracku zaczęły potem wypływać również w licznych zwiastunach oraz posłużyły za temp-track… japońskiego show kulinarnego, „Iron Chef”.
Znamienne zatem, iż mimo dwugodzinnego czasu projekcji, albumowo mamy do czynienia z jedną z najkrótszych ścieżek dźwiękowych sygnowanych nazwiskiem Zimmera. Pomijając tworzące swoistą klamrę, znakomite ballady rockowe Bruce’a Hornsby’ego oraz dodany w cyfrowo odświeżonej edycji Silver Screen wywiad z kompozytorem, czystej ilustracji jest tu zaledwie 30 minut. Krążący po internecie od ładnych kilku lat bootleg (wyciągnięty przypuszczalnie z któregoś wydania filmu) udowadnia, że jest to niespełna połowa materiału napisanego na potrzeby strażackich przygód. To samo nieoficjalne "wydawnictwo" bez problemu gasi też pragnienie na wszelkie rozszerzone wznowienia ścieżki.
Oficjalny album i owszem taką chęć podsyca, gdyż pozbawiony jest kilku ciekawych motywów, a parę innych obecnych jest na nim w skróconej wersji. Jednakże w ogólnym rozrachunku oferuje on wszystkie najważniejsze tematy w na tyle optymalnej prezentacji, że nie ma miejsca ani na nudę, ani tym bardziej powód do narzekań. Nawet zresztą i tu znajdziemy parę mniej absorbujących minut, bliskich czystemu underscore’owi. Takie są właśnie „Brothers” i „335” – dalekie od nieprzekonującej tapety, lecz wypadające blado w starciu z resztą ścieżki, bo też i złożone z liryczno-dramatycznych, odrobinę smętnych melodii, jakie nie specjalnie zapadają w pamięć.
Szczęśliwie pozostała część krążka to już (atr)akcja przez duże A. Począwszy od fenomenalnego, łączącego w sobie odpowiednią dawkę patosu i drapieżności „Fighting 17th”, przez pięknie romantyczne „The Arsonist's Waltz” i szalenie dynamiczne duo „Burn It All”, „You Go, We Go”, aż po swoisty marsz opatrzony podniosłymi chórami w „Fahrenheit 451” oraz przepełnione energią i nadzieją, dosłownie rozgrzewające serce „Show Me Your Firetruck” – wszystko tutaj gra i cyka. Każda melodia porywa, wspólnie stanowią niesamowicie lotne, doskonałe przeżycie, do którego chce się wracać raz po raz.
W pełni orkiestrowe utwory, dla których elektronika jest jedynie dodatkiem, fenomenalnie wypadają w samym filmie, bynajmniej nie ginąc pod natłokiem efektów dźwiękowych, a niekiedy będąc równorzędnym ogniu żywiołem, perfekcyjnie wyeksponowanym. Także samoistnie jest to porywające doświadczenie, od jakiego trudno się oderwać. Uderza w odbiorcę olbrzymią pasją i radością tworzenia, jednocześnie działając na emocje i wyobraźnię nieodzownym tragizmem opisywanej historii. Nie do końca ukształtowany styl wyrazu, a także pewne niedociągnięcia techniczne szybko uginają się zatem pod rozbuchaną ekspresją nut, ich dużą bezpośredniością i cudownym kolorytem dźwięków.
Chociaż Zimmer napisał potem wiele znakomitych partytur i kilka niezaprzeczalnych arcydzieł, to swoiste piętno ognia dalej odbija się na jego twórczości. Trudno znaleźć w niej pracę zbliżoną siłą wyrazu do „Backdraft” – podobnie epickiej i wyrazistej, co beztroskiej i inspirującej zarazem. To jedno ze szczytowych osiągnięć mistrza. Dla fanów pozycja obowiązkowa, a dla laików – jak to było zresztą kiedyś w moim przypadku – idealny tytuł do rozpoczęcia przygody z jego muzyką…
P.S. Jak zawsze TUTAJ odsyłam do listy utworów źródłowych wykorzystanych w filmie.
Zgoda – praca bardzo dobra i na pewno kwalifikująca się do miana gatunkowego klasyka, ale na pełen komplet „nutek” troszkę jeszcze moim zdaniem jej brakuje.