Po udanej współpracy na planie „Brazil”, zwieńczonej dużym sukcesem gotowego dzieła, było jasnym, że Terry Gilliam chętnie sięgnie po Michaela Kamena przy okazji kolejnego filmu. Tym okazał się jeden z największych i najbardziej problematycznych projektów reżysera – nowa adaptacja słynnej powieści fantastyczno-awanturniczej, „Przygody barona Munchausena” (wcześniej po tą postać sięgali Niemcy i Francuzi). Rozbuchany do granic film cierpiał na bodaj wszystkie możliwe problemy produkcyjne, a w kinowych kasach dosłownie przepadł. Artystycznie jednak ponownie doceniono nieograniczoną wyobraźnię Gilliama (m.in. cztery nominacje do Oscara), którego specyficzna baśń wciąż robi potężne wrażenie na widzu.
Tym razem Kamen mógł naprawdę zaszaleć – zarówno budżet filmu (przekroczony zresztą drastycznie jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć), jak i rozmach całej historii wymagały iście wielkiej oprawy na pełną orkiestrę. Ilustracja jest więc odpowiednio epicka już od pierwszych nut (chociaż album zaczyna się raczej niemrawo), a potężne, porywające wykonaniem oraz melodyką tematy są tu na porządku dziennym. Całość jak żywo zdaje się zresztą niezwykłym połączeniem charakterystycznego dla kompozytora brzmienia (konkretna sekcja dęta i smyczkowa, plus trochę elektroniki) z tradycyjnym dla kina Złotej Ery Hollywood przepychem tematycznym i potęgą wykonania. Słuchając choćby takiego „The Balloon” łatwo można ulec magii starej szkoły muzycznej narracji, jak i dostrzec echa wirtuozerii późniejszego o parę lat „Robin Hooda”.
W przeciwieństwie jednak do przygód angielskiego banity, maestro nie boi się opisywać historii Hieronymusa Karla Fredericka Barona von Munchausena również i współczesnymi instrumentami. Często, zwłaszcza w dziwacznym „On the Moon”, dają o sobie znać syntezatory (podobne do „The Raggedy Rawney” z tego samego roku) i inne niecodzienne eksperymenty ilustracyjne (m.in. dźwięki zegara, harmonijka ustna czy gwizdki). Świetnie uzupełniają one zresztą barokowy klimat, jakim zaprawiono partyturę (wprawka przed „Trzema muszkieterami”), dodatkowo wypełniony jeszcze cytatami z klasyki (końcówka „On the Moon” przypomina „Moonlight Sonata” Beethovena).
Ten niezwykły i jakimś cudem spójny miszmasz gatunkowy uzupełniają jeszcze okazjonalne, dostojne chóry („In The Belly Of The Whale” i „The Baron Dies and Lives Again”, gdzie w łacińskim tłumaczeniu maczała palce córka kompozytora, Sasha), oczywiste odniesienia arabskie („The Sultan”), poprzedzone w dodatku prześmiewczą piosenką wykonaną w jednej ze scen przez obsadę („A Enuch's Life is Hard”, której współautorem jest Eric Iddle), oraz, jak zawsze stojący u Kamena na wysokim poziomie, czysty action score („Final Battle”, „Victory”). I każdy z tych elementów znakomicie sprawdza się w widowisku Gilliama, chociaż mam wrażenie, że niekiedy muzyka ustępuje wystawnej scenografii i niezwykłym sztuczkom wizualnym. Mówiąc prościej: nie jest ona, mimo wszystko, najbardziej pamiętną częścią tej produkcji.
Z kolei płyta – inteligentnie przycięta do 54 minut i podzielona na zgrabne 11 suit, z których każda posiada jeszcze kilka podtematów odsyłających nas do konkretnych wydarzeń ekranowych – przynosi wrażenie lekkiego chaosu. Jest to co prawda chaos kontrolowany, w którym, mimo pozornego nieładu, wszystko do siebie pasuje. Lecz ta swoista huśtawka nastrojów i teoretycznie nieprzystających do siebie dźwięków bywa niekiedy ciężkostrawna (szczególnie sinusoidalne trzy pierwsze ścieżki). Do tego dochodzi też brak tematu przewodniego z prawdziwego zdarzenia, jaki jednoznacznie kojarzyłby się z danym tytułem i spajał całą partyturę odpowiednią klamrą (taką funkcję pełni tu poniekąd samotna trąbka, w stosownych momentach dominująca nad pozostałymi instrumentami, ale to za mało).
Tym samym eklektyczny score Michaela Kamena polecałbym z pewną rezerwą, choć nie ulega wątpliwości, że jest to jedna z jego najbardziej oryginalnych i niesamowitych kompozycji, z którą naprawdę warto się zapoznać. Zresztą cieszy się ona niesłabnącym powodzeniem wśród melomanów, do czego z pewnością przyczynił się zarówno kult samego filmu, jak i fakt, iż album nie doczekał się do tej pory wznowień. Dziś jest to więc pozycja dość trudno dostępna (internetowe aukcje lub prywatne zbiory), a przez to także i wystarczająco droga, by faktycznie zainteresować jedynie fanów kompozytora/Barona lub kolekcjonerów. Ale przecież do takich właśnie osób skierowany jest gros soundtrackowego rynku…
P.S. Na albumie zabrakło jeszcze starej walijskiej przyśpiewki, jaką nucą cyklopi, kiedy Vulcan niesie Venus do sypialni – „All Through the Night”.
0 komentarzy