Film Petera Kosminsky'ego to kameralne dzieło, które zdobyło moją uwagę, a potem i uznanie, czterema rzeczami. A są to: gwiazdorska i niemal całkowicie żeńska obsada, piękne zdjęcia, atmosfera oraz oczywiście muzyka. Mówię oczywiście, ponieważ za oprawę muzyczną odpowiada mój ulubieniec, Thomas Newman. Po raz kolejny nie sprawił mi on zawodu, aczkolwiek po raz pierwszy w jego przypadku muzyka ta znacznie bardziej podobała mi się jednak w filmie. To znaczy, poza obrazem też sprawuje się dobrze – wystarczy spojrzeć na wysoką ocenę – jednakże znacznie silniej oddziałuje na mnie w trakcie seansu.
Teoretycznie tak właśnie powinno być, ale patrząc na inne dzieła, jakie wyszły spod jego ręki, to na dobrą sprawę zdecydowana większość, jeśli nie wszystkie tak samo podobały mi się zarówno w filmie, jak i poza nim, a kilka wyjątków nawet bardziej osobno. Pod tym względem jest to więc pozycja wyjątkowa, bo choć nie zawiodłem się na niej (wspaniały motyw przewodni), to jednak nie słucham jej tak często "na sucho", jak innych jego partytur – jedynie przychodzi mi wybierać poszczególne utwory.
Po tej drobnej spowiedzi z mojej strony przechodzimy już do rzeczy. A rzecz jest taka, że poza powyższym akapitem, płyta ta nie odbiega od reszty. Ten sam styl, te same instrumenty, podobna ilość i długość utworów, a całość raz jeszcze mieści się w nieco ponad 30 minutach. Tym razem brak tu natomiast piosenek czy kompozycji gościnnych, jak to często na płytach Newmana bywa. Także pod względem aranżacyjnym płyta się różni, gdyż jest znacznie prostsza i bardziej minimalistyczna względem innych. Mogę porównać ją do "American Beauty" i trochę do "Gung Ho", gdyż także i tutaj Newman bazuje właściwie na jednym motywie, do tego bardzo skromnie, acz pięknie skomponowanym. Najlepiej słychać go w "Oleander Time" i "White Oleander", czyli utworach otwierającym i kończącym płytę. W innych przypadkach występuje w wersjach przearanżowanych, krótszych lub wariacjach, ale niemal cały czas jest obecny, co także skłania do porównań z "American Beauty". Na temat główny (trzeba dodać, że dość długi, jak na Newmana, bo w pierwszym przypadku mający ponad 4 minuty, a w drugim powyżej trzech) składają się delikatnie poprowadzone trójkąty, tudzież cymbałki i fortepian wraz z nakreślonym, mistycznym wręcz tłem, na którym czasem usłyszeć można flet lub też elektroniczne brzmienia.
Melodia toczy się powoli, od początku do końca w tym samym rytmie. Nie ma tu szybszych taktów, a całości słucha się jak w transie. Niesamowity temat, bo poruszający, mimo praktycznie większych emocji. Do tego każda wersja różni się od siebie. Przykładowo, gdy w "Oleander Time" witają nas wspomniane trójkąty, to w "White Oleander" przez pierwsze pół minuty słyszymy wyciszone tło, panuje praktycznie cisza. Potem oczywiście w rolę przejmuje fortepian, ale osiągnięty efekt znacznie się różni, choć zachowuje klimat. Reszta utworów nie trwa już tak długo, mieszcząc się na przemian w minucie, dwóch. Całość nadal pozostaje lekko transowa i trochę, jak ze snu – zmienia się jedynie tempo i znaczenie instrumentów, czasem dochodzą nowe brzmienia, jak w równie udanym temacie "Not my Type", gdzie pojawia się zalążek dynamiki wraz z fletami i przede wszystkim bębnami, a cymbałki i fortepian są tu już bardziej hmm… aktywne. Wymienione jednak relacje zachodzą bardzo rzadko. Właściwie Newman nie korzysta z innych instrumentów, a co ciekawe brak tu niemal zupełnie skrzypiec i wiolonczel, które są niemalże wykładnikiem jego stylu! Wychwyciłem je tylko, jako skromny podkład w utworze "Every Insult".
Lwia część płyty to kompozycje ciche i niezbyt wyszukane brzmieniowo, ale pomimo tego potrafią przyciągnąć. Pewnie dlatego, że są tak minimalistyczne i niemal czysto ilustracyjne, tak dobrze wypadały w filmie. Są oczywiście pewne wyjątki, dla których to wystawiłem powyższą ocenę. Poza wspomnianym "Not My Type", świetnie słucha się także "Claire", który to utwór jest jego następstwem, tyle że bardziej dynamicznym. Będziemy jeszcze mieli okazję usłyszeć go w krótkim "Uncle Ray" pod koniec, jednak nie w tak rozwiniętej formie, jak tu. Wrażenie robi też "DMSO" czy "Dürer Rabbit", a w "Plain Denim Dress" powraca znacznie różniący się temat główny, który potem słychać jeszcze w "La Puta del Diablo". Podobał mi się także "Rollercoaster", który wypada tu bardzo radośnie, gdyż całość, pomimo tego, że piękna, to niezaprzeczalnie jest też i smutna, ponura, trochę złowroga i przygnębiająca. "Rollercoaster" z kolei, to, jak wskazuje tytuł, swoista doza optymizmu. No i nie zapomniałem o "Milk Flowers" – na wpół elektronicznym, niezbyt przyjemnym kawałku, który pośród innych wybija się oryginalnością, nie korzysta bowiem z tematu głównego. Fragmenty takich zabiegów mamy też chwilowo w "Starr", "Bullet" czy "Shadow Puppet", ale tylko w "Milk Flowers" są tak wyeksploatowane. Reszta utworów po prostu się nie wybija.
Cała płyta jest tajemnicza, senna i trochę bajkowa, chwilami jak ze snu. Idealnie pasuje ona do filmu, który czasem też sprawia takie wrażenie. Samej płyty najlepiej słuchać w spokoju, np. wieczorkiem po upojnym dniu – wtedy można się zrelaksować i docenić ją w pełni. Trzeba tylko dać się ponieść jej specyficznemu rytmowi i klimatowi. Jak widać (i słychać), da się tworzyć prosto, łatwo i przyjemnie i też wyjdzie z tego niezapomniane dzieło. A tak właśnie tworzy Thomas Newman. Polecam.
0 komentarzy