Kariery Roberta Zemeckisa i Alana Silvestriego są w szczególny sposób powiązane. Nie chodzi tylko o to, że panowie z niezłym skutkiem współpracują od lat. Gdy reżyser zaczął kręcić jeden za drugim obrazy, które trudno nazwać sukcesami, kompozytor również przeżywał twórczy regres. Wydawało się jasne, iż jeżeli nadejdzie odbicie, to z korzyścią dla obu.
Odbicie nadeszło. „The Walk. Sięgając chmur” jest najlepszym filmem Zemeckisa od czasu „Cast Away: Poza światem” – ekscytującym, radosnym, pełnym energii i cudownie optymistycznym. Do tego pod każdym względem zachwyca jakością wykonania: od doskonałej roli Josepha Gordon-Levitta, przez eleganckie zdjęcia Dariusza Wolskiego, aż po muzykę Alana Silvestriego właśnie.
Już na początku zostaje odpalony muzyczny fajerwerk. W długiej sekwencji, która prezentuje głównego bohatera, muzyka ilustracyjna płynnie łączy się z piosenkami. W ten sposób powstaje brawurowy rajd, nadający obrazowi żywiołowy rytm. Tego kawałka nie ma w całości na płycie, pewnie ze względu na fakt, że producenci nie zdecydowali się na umieszczenie na krążku utworów źródłowych.
Sama kompozycja Silvestriego wystarcza jednak, by dostarczyć szeregu pozytywnych wrażeń. W pierwszej chwili może przy tym irytować. Jest bardzo eklektyczna i na pierwszy rzut ucha dość banalna. Chociażby sceny z Paryża ilustruje walczyk na akordeon – zabieg o tyle wdzięczny, co boleśnie oczywisty. Kiedy jednak po raz drugi, czy trzeci wysłucha się „The Towers of Notre Dame” trudno nie ulec jego melodyjnemu kołysaniu i ciepłemu rozmachowi.
Sztuka Silvestriego polega na tym, iż rzeczy banalne uszlachetnia kunsztem wykonania i ilustracyjną skutecznością, a zaskakujące połączenia, ów eklektyzm, nagle generują ich inną wymowę. „The Walk” brzmi zadziwiająco świeżo, klasycznie, ale z pewnością nie wtórnie. Chociażby kapitalnie budujące napięcie „The Arrow”, „We Have a Problem” i „They Want to Kill You” stanowią energetyczną mieszankę żwawo wystukiwanego rytmu, melodyjnych, swawolnych drobiazgów i całkiem hollywoodzkich, pociągłych brzmień instrumentów dętych blaszanych. Całość nie jest ani ciężką muzyką akcji, ani nużącą ilustracją, ani nawet nie wbija w fotel epickim rozmachem, jest tym wszystkim po trochu. Efekt okazuje się lepszy, ciekawszy i świeższy, niż pełne oczywistości części składowe.
Największy szacunek w tej kompozycji budzi natomiast wstrzemięźliwość w budowaniu patosu. Słychać to już w pierwszym utworze. Delikatny, meandrujący fortepian, szerokie, ale wyciszone frazy smyczków, wreszcie pełne słodyczy chóry konstruują miękki wstęp do wejścia głębokiej fanfary, czy raczej krótkiego muzycznego otwarcia, dającego przestrzeń dla ciszy. Na tych skromnych środkach skonstruowany jest kluczowy dla filmu utwór „The Walk”, który towarzyszy pierwszemu przejściu na linie bohatera pomiędzy wieżami World Trade Center. Jakże ilustracyjnie trafne okazuje się niewykorzystanie tu bogatego, symfonicznego brzmienia. Silvestri proponuje raczej muzykę, która podkreśla ciszę, spokój, samotność. Na płycie jest to utwór zbyt kapryśny, by olśnić, ale w połączeniu z obrazem tworzy magię.
Słuchając „The Walk”, trudno oprzeć się wrażeniu, że za cokolwiek się Silvestri nie weźmie, odnosi sukces. Prostacki, dynamiczny jazz, który rozbrzmiewa w czasie przygotowań do przejścia, pomaga w budowaniu dowcipu i żywiołowości filmu („Spy Work”). Ujmująco skromny temat miłosny jest przesiąknięty trudnym do określenia smutkiem („Two Lovers”). Ba! Silvestri pisze nawet pełną akcji kontynuację „Dla Elizy” Ludwika van Beethovena, wykorzystując efekty perkusyjne rodem z V Symfonii tegoż kompozytora („I Feel Thankful”). Na płycie nie ma przy tym momentu pełnego zachwytu. Jest to ścieżka dźwiękowa zbyt zmienna i zróżnicowana. Jej najlepsze momenty odkrywa się po kilku kolejnych przesłuchaniach.
Pod tym względem przypomina nagrodzone Oscarem „Życie Pi” Mychaela Danny, które jest znakomitą muzycznie całością, ale jej rozbiór na czynniki pierwsze psuje całe wrażenie. W obydwu przypadkach efekt ekranowy kilkakrotnie przewyższa ten, jaki wywołuje sama płyta ze ścieżką dźwiękową. Pomaga obrazowi w utrzymaniu dynamicznego tempa, podkreśla humor, jest jednym z najważniejszych czynników tworzących napięcie, wreszcie ujmuje poetyckością.
Ku mojemu sporemu rozczarowaniu, „The Walk” ostatnio krąży w ogonie oscarowego wyścigu. Szkoda, bo jest to po mistrzowsku wykonane kino z pięknym, krzepiącym przesłaniem. Jeśli jednak Amerykańska Akademia Filmowa okaże się łaskawa dla Zemeckisa, nie powinna pominąć Alana Silvestriego. Obydwaj byli już spisani przez kinomanów i miłośników muzyki filmowej na straty, tym większy więc osiągnęli tryumf.
Zachwytów nad filmem nie rozumiem, bo jest płytki, banalny i przede wszystkim irytujący łopatologią stosowaną. Muzyka natomiast klasowa, choć ani na ekranie, ani na płycie nie wywołała u mnie większych emocji, zatem nad czwórką bym się jeszcze zastanowił – póki co 3,5 jednak na pewno.
Silvestri chyba się przebudził. Dawno nie napisał niczego takiego. Ja jednak daję 4.