Kino familijne zajmuje szczególne miejsce w twórczości Joe Hisaishiego. Przeglądając jego dyskografię, można znaleźć ścieżki dźwiękowe z filmów, których bohaterami bywały pieski, sarenki, słonie a nawet małe rybki. Ten obszar działalności Japończyka jest źródłem mnóstwa pozytywnych wibracji i zabawy z materią muzyczną. Jego najnowszym dokonaniem tego typu jest "A Tale of Ululu’s Wonderful Forest" – przejmująca opowieść o pewnym małym szczeniaku Ululu, który okazuje się być ostatnim przedstawicielem ginącej rasy wilków. Dwoje dzieci, które znalazły i przygarnęły Ululu, postanawiają bronić go przed zachłannymi naukowcami… ot, kolejna historia idealna na rodzinne, niedzielne popołudnie.
"A Tale of Ululu’s Wonderful Forest" z pewnością nie stanie się najbardziej rozpoznawalną pracą Joe Hisaishiego. To muzyka bardzo poprawna, melodyjna i posiadająca wszystkie cechy stylu tego kompozytora, jakie cenią jego miłośnicy. Pod wieloma względami jest bardzo podobna do "A Tale Of Mari and Three Puppies" czy "Ponyo On The Cliff By The Sea" – zarówno jeśli chodzi o dziecinne, beztroskie brzmienia, jak i wykorzystanie pewnych motywów i zestawień instrumentów. Pojawiają się tutaj trzy tematy, z których co najmniej jeden z łatwością można zagwizdać już po pierwszym przesłuchaniu płyty. To prosta melodyjka będącą tematem Ululu. Przewija się przez całą ścieżkę dźwiękową, czasem tylko w postaci kilku początkowych nut, które doskonale ją identyfikują. Temat ten stanowi też warstwę melodyczną piosenki tytułowej, której można posłuchać na końcu płyty, w wykonaniu córki Joe Hisaishiego, Mai Fujisawa (kolejne podobieństwo do "Ponyo…").
Ogólny charakter tej muzyki sprowadza się do standardowych wyznaczników kina familijnego. Sporo tutaj pozytywnych melodii, lekkich aranżacji i przejrzystych emocji. Słuchając tej ścieżki dźwiękowej można łatwo cofnąć się do czasów beztroskiego dzieciństwa, podwórkowych przygód i nieskrępowanej radości. Hisaishi korzysta tutaj ze swojego standardowego narzędzia, którym jest orkiestra symfoniczna (a dokładniej Tokyo Philharmonic Orchestra) prowadzona przez fortepian. Przy tym ostatnim zasiada tradycyjnie sam kompozytor. Ciekawostką jest wykorzystanie kilku instrumentów etnicznych, takich jak tabla, didgeridoo czy najróżniejszych fletów. To następny dowód na ciągły rozwój warsztatu Hisaishiego, który nieustannie dokłada nowe pomysły, instrumenty i wpływy, do swoich dzieł.
Bardzo ciekawa jest relacja tej ścieżki dźwiękowej z pozostałymi pracami Hisaishiego, jakie powstały w ostatnim czasie. Japoński kompozytor od kilku lat zdaje się powracać do stylu muzycznego, którym niecałe trzy dekady temu rozpoczął karierę – minimalizmu. Jednym z tego dowodów jest wydany niedawno album "MinimaLRhythm", na którym Hisaishi pokazuje swoje oblicze kompozytora muzyki współczesnej. Echa tego krążka słychać również w "A Tale of Ululu…". Pojawiają się tutaj bowiem, w kilku epizodach, kompozycje stricte minimalistyczne. Także szkielet rytmiczny większości utworów oparty jest na krótkich, nawarstwiających się motywach melodycznych, które sprawiają, że muzyka ta zyskuje głębi i wirtuozerii niespotykanej w hollywoodzkich ścieżkach dźwiękowych.
Materiał, którego można posłuchać na płycie, niestety z czasem zaczyna nużyć. Pod tym względem krążek można wręcz podzielić na dwie części. Wszystkie najciekawsze wersje głównych tematów pojawiają się na początku płyty. Są to zazwyczaj kompozycje bardzo swobodne, prezentujące główne pomysły melodyczne i orkiestracyjne Hisaishiego. Podczas ich słuchania nie ma się wrażenia ich ilustracyjności – doskonale spisują się jako kompozycje autonomiczne. Jednak im dalej zagłębiamy się w płytę, tym muzyka staje się bardziej niezrozumiała. Kolejne utwory są już tylko funkcjonalnymi wersjami podstawowego materiału tematycznego, których forma została zupełnie podporządkowana obrazowi. Można to bardzo łatwo wytłumaczyć konstrukcją fabuły filmu. Na początku poznajemy główne postaci i miejsca, które ilustrowane są muzycznymi pejzażami. Mają one wprowadzić widza w świat "A Tale of Ululu…" – zarówno ten muzyczny jak i wizualny. Wraz z postępem filmu, zawiązaniem się wątków i akcji, obraz zaczyna dominować, spychając muzykę na dalszy plan i podporządkowując ją wydarzeniom na ekranie.
Oczywiście nie wpływa to na jakość wykonanej przez kompozytora pracy. Nawet gdy muzyka spełnia wyłącznie ilustracyjną funkcję, ma się wrażenie rzadko spotykanej wirtuozerii i złożoności. Joe Hisaishi nie idzie na skróty nawet, jeśli zdaje sobie sprawę, że dany fragment jego muzyki w filmie, pod naporem obrazu, nie zostanie zauważony. To pokazuje z jakiej klasy kompozytorem mamy do czynienia. By stworzyć taką muzykę potrzeba dziecięcej wrażliwości i mistrzowskiej wirtuozerii. Te dwie cechy idealnie pasują do Joe Hisaishiego.
0 komentarzy