Bez skrupułów Toma Clancy’ego
„…marnotrawstwo talentu…”
Są takie filmy, które przez lata (a nawet dekady) nie są w stanie doczekać się realizacji. Ale kiedy już dostają zielone światło, rzadko odnoszą sukces. Taki jest, niestety, przypadek nowego filmu Stefano Sollimy „Bez skrupułów”, na podstawie powieści Toma Clancy’ego i z Michaelem B. Jordanem jako Johnem Clarkiem. Uwspółcześniona adaptacja, w której nasz bohater ściga Rosjan za zabicie jego ciężarnej żony i kumpli z oddziału, pozbawiona jest napięcia. Sama akcja też szału nie robi i jest przewidywalna jak kolejność dni w tygodniu.
To może chociaż warstwa muzyczna jest interesująca? Na pewno taki był wybór kompozytora. Bo jaką trzeba mieć wyobraźnię, by do kina akcji/thrillera zatrudnić Jónsiego. Ten islandzki muzyk oraz wokalista Sigur Rós już wcześniej miał przygodę z tworzeniem muzyki filmowej, jak w przypadku „Kupiliśmy zoo” czy piosenek do trylogii „Jak wytresować smoka”. Ale to jest jednak inny kaliber kina, bo „Bez skrupułów” to blockbuster. Niemniej trudno jest odczuć satysfakcję. Dlaczego?
Bo mamy tutaj elektroniczno-ambientowe eksperymenty znane z tysięcy innych filmów, pozbawione własnej tożsamości, charakteru i tematyki. W zasadzie można nazwać całość hałasem, ale to byłoby zbyt obraźliwe dla hałasu. Chociaż początek nie zapowiada katastrofy i jest nawet niezły (okraszone mocną perkusją „Aleppo” w stylu Harry’ego Gregson-Williamsa), to z każdą kolejną minutą wszystko zaczyna siadać.
Nieprzyjemnie przemielone dźwięki strzałów („Sniper”), bardzo monotonne początki większości utworów, mocno ograne crescendo smyczkowe („Say Her Name”), niewyraźne szumy w tle (praktycznie 90% pracy). Niby są tu wplecione jakieś żywe instrumenty, ale brzmią one bardziej jak sample. Niby jest parę drobnych momentów, jak bardzo wyciszone i delikatne „Campfire”, podniosłe „Arlington” ze smyczkowym solo czy bardziej dynamiczne „Rooftop”. Ale prawda jest taka, że nie ma tutaj absolutnie żadnego pomysłu na score. Poza naśladowaniem stylu RCP zmieszanego z kompozycjami Hildur Guðnadóttir.
Reżyser filmu wspomina, że Jónsi pracował rok nad napisaniem ścieżki dźwiękowej. I aż chce się Islandczykowi powiedzieć: „Zmarnowałeś rok życia, by napisać to gówno?!”. Taką muzykę może napisać nawet małpa z zawiązanymi oczami, więc po co zatrudniać takiego twórcę jak Jónsi? Do tego wydanie zawiera prawie aż 80 minut materiału, przez co mocniej czuć monotonię oraz znużenie. Żeby było jeszcze gorzej, w samym filmie muzyka jest ledwo słyszalnym tłem. Cóż za marnotrawstwo talentu. 1,5 nutki to moja ocena.
0 komentarzy