Powstały w 1985 r. film Williama Friedkina należy już dziś do klasyki amerykańskiej sensacji, nawet jeśli lekko się przez te niemal 30 lat od premiery przykurzył i nie każdy, zwłaszcza w nadwiślańskim kraju, go zna. Ba! Tytuł ten bez problemu można też zaliczyć do pozycji kultowych – bez względu na to, że slogan ten troszkę się ostatnio wyświechtał, to „Żyć i umrzeć w Los Angeles” spełnia wszystkie jego kryteria, i, co najważniejsze, ma grono oddanych fanów. I choć do historii produkcja ta przeszła głównie dzięki rewelacyjnemu, mocno realistycznemu pościgowi pod prąd, to jest to tylko jeden z wielu elementów, na które warto zwrócić uwagę w przekroju całości. Inną, równie ważną i nietypową częścią tejże jest muzyka brytyjskiej grupy Wang Chung.
Co ciekawe, reżyser mocno zabiegał o to, by to właśnie należące do ówczesnej Nowej Fali duo (Jack Hues i Nick Feldman) stworzyło ilustrację do jego filmu. Rezultatem tego może niezbyt oryginalna, zwłaszcza w kontekście przesyconych popem i elektroniką lat 80, ale za to niezwykle lotna i klimatyczna ścieżka dźwiękowa, którą bardzo łatwo zidentyfikować z filmem. Soundtrack szybko stał się zresztą hitem, przynosząc muzykom – którzy parę lat wcześniej działali pod nazwą… Huang Chung – rozgłos i miejsce na liście TOP 10 najlepiej sprzedających się płyt w USA. Zresztą do momentu premiery ich czwartego albumu był to największy sukces, jaki osiągnęli. No, ale to było prawie trzy dekady temu… A jak dziś prezentuje się ta praca?
Cóż, przyznam, że zaskakująco dobrze! Choć tu i ówdzie muzyka trąci już myszką, a elektronika bywa toporna i archaiczna, to generalnie rzecz biorąc zarówno ona, jak i piosenki wciąż brzmią żywo, dynamicznie i zwyczajnie fajnie – ergo, potrafią wciągnąć. Spora w tym zasługa zarówno świetnego zgrania z obrazem, który trafnie dopełnia, interesujących i miejscami hipnotyzujących wręcz melodii o lekkim zabarwieniu orientalnym (oczywiście jest to orient, który nielegalnie wyemigrował do Stanów, zakumplował się z pop-rockiem i został poturbowany przez disco), jak i nienagannej prezentacji albumowej.
Krążek od Geffen proponuje nam bowiem niespełna 40 minut grania, przy którym zwyczajnie nie zdążymy się znudzić, nawet jeśli jego atmosfera nie przypadnie nam do gustu. A przy tym jest on dość pomysłowo, acz nie do końca trafnie zmontowany, oddzielając piosenki od score’u. Taki zabieg skutkuje co prawda większą klarownością/funkcjonalnością płyty, ale i niestety sprawia, że wydaje się ona mocno nierówna, gdyż piosenki są zdecydowanie atrakcyjniejsze dla przeciętnego słuchacza i z pewnością bardziej wciągają od ilustracji – zwłaszcza, że ta potrafi być momentami ciężkawa. Jestem przekonany, że gdyby wymieszać ze sobą utwory śpiewane i instrumentalne, lub też całość ułożyć chronologicznie, to ten dysonans nie byłby aż tak odczuwalny. A tak, po highlightach w postaci piosenki tytułowej i „Wake Up, Stop Dreaming” większość osób może się zwyczajnie rozczarować.
Co prawda otwierające drugą część płyty „City Of The Angels” to mocny kopniak, który w niczym nie ustępuje piosenkom, lecz potem zaliczamy już spadek – tak jakości, co zainteresowania. Owszem, dynamiką porywają także „Black-Blue-White” i „Every Big City”, lecz nie mają one już tej mocy, co pierwsza ścieżka, a i czuć w nich lekkie zmęczenie materiału. Są to dość monotonne melodie, które po świetnym otwarciu i wkręcającej pierwszej minucie potrafią lekko zirytować swą jednolitą strukturą i powtarzającym się tempem. Z kolei „The Red Stare” to mocno melanchonijny miks fortepianu solo z posępną elektroniką – toporny i stanowiący najgorszy moment całej płyty, który spokojnie można sobie darować, zwłaszcza jeśli nie oglądaliśmy wcześniej filmu..
Ciekawym jest, iż można tu znaleźć sporo elementów wspólnych ze wczesną twórczością Erica Serra, a niektóre fragmenty jako żywo przypominają nuty wyciągnięte z „Nikity” czy „Leona”. Czyżby Francuz czerpał inspirację z Wang Chung? A może podobny background muzyczny wytworzył u niego bliźniacze pomysły i aranżacje przy okazji wejścia na rynek filmowy? Niestety, w przeciwieństwie do paryskiego artysty, Londyńczycy nie zadomowili się na stałe w filmie. Co prawda na fali sukcesu „To Live and Die in L.A.” napisali w tym samym roku jeszcze krótki fragment „Fire in the Twilight” do równie kultowej komedii Johna Hughesa „The Breakfast Club”, następnie ich piosenka „Hypnotize Me” została uwzględniona na soundtracku do przygodowego s-f „Innerspace”, a w latach 90. Jack Hues samotnie powrócił do współpracy z Friedkinem przy okazji horroru „The Guardian” lecz na tym w zasadzie koniec. Zresztą duet rozpadł się wraz z Murem Berlińskim, tak więc nigdy nie dowiemy się, co by było, gdyby panowie poszli tą samą drogą, co wspomniany Serra.
Choć może to i dobrze, gdyż dzięki temu „Żyć i umrzeć…” pozostaje unikatowym albumem zarówno w ich dyskografii, jak i w muzyce filmowej. Nie jest to oczywiście wielce wyjątkowe, bezbłędne arcydzieło, które trzeba znać – wręcz przeciwnie, to muzyka, która lekko trąci kiczem i/lub pretensjonalnością i na pewno nie spodoba się każdemu. To znak swoich czasów, który przy odrobinie dobrej woli bez problemu daje się lubić. Dla mnie to niezwykle klimatyczny, pełen kontrastów soundtrack, który szczerze, acz z pewną rezerwą polecam nawet tym, którzy nie znają filmu. W końcu żyje się i umiera nie tylko w Mieście Aniołów…
P.S. W filmie pojawia się także sporo innych piosenek – Ich pełna lista TUTAJ.
0 komentarzy