Jednym z najbardziej cenionych przez Johna Carpentera twórców jest bez wątpienia Howard Hawks. Słynny reżyser nie tylko zalicza jego dzieła w poczet swoich ulubionych filmów (min. „Tylko aniołowie mają skrzydła” oraz „Drapieżne maleństwo”), ale także dwukrotnie sam postanowił się z nimi zmierzyć. Najpierw, w 1976 roku, w sensacji „Atak na posterunek 13” wziął na warsztat słynny western „Rio Bravo”. Z kolei sześć lat później, będąc już uznanym reżyserem młodego pokolenia, zabrał się za remake innego obrazu Hawksa, „Thing from Another World” („Istota nie z tego świata”). Na szczęście Carpenter nie zamierzał bezmyślnie powielać starszej o ponad 30 lat produkcji.
Ciężko bowiem zaliczyć film Hawksa do udanych. Opowieść o ekipie antarktycznej stacji badawczej, która odkrywa w swoim pobliżu wrak statku kosmicznego, jest bardzo nudna, wprost niemiłosiernie przegadana i – nawet biorąc pod uwagę ówczesne możliwości – słabo zrealizowana. Trzeba przy tym napisać, że „Istota nie z tego świata” nie jest horrorem sensu stricte. Carpenter postanowił jednak ukierunkować swoją wizję historii Hawksa w stronę kina grozy. W ten sposób nakręcił doprawdy kapitalny obraz, absolutną klasykę tego gatunku.
Carpenter jest także znany z komponowania muzyki do własnych filmów. Pomimo tego, że takie produkcje, jak „Atak na posterunek 13”, „Halloween”, czy „Mgła” otrzymały kultowe już tematy przewodnie jego autorstwa, decydenci z Universal Pictures na stanowisko autora ścieżki dźwiękowej do „The Thing” postanowili zatrudnić kogoś innego. Początkowo złożono oferty Johnowi Corigliano, Alexowi Northowi, a nawet Jerry'emu Goldsmithowi. Ostatecznie wybór, zaskakujący jak się okazało, padł na Ennio Morricone. Kandydaturę Włocha przeforsował sam Carpenter, który bardzo cenił sobie jego muzykę ze spaghetti westernów i filmów giallo. Ponadto amerykański reżyser przyznał, że brał ślub (sic!) przy muzyce Morricone (pozostaje tylko pytanie, przy jakiej?). Carpenter chciał jednak, aby do jego filmu maestro skomponował coś zupełnie innego; coś, co by uwypuklałoby tajemniczą i bardzo chłodną (dosłownie i w przenośni) atmosferę filmu. Dwa miesiące później, pierwsza wersja ścieżki dźwiękowej była już gotowa.
Morricone nie do końca rozumiał, jakie muzyki oczekuje od niego Carpenter. Przygotował zatem kilka odmiennych od siebie idei. Jak przekonuje nas soundtrack jest to generalnie bogata w dysonanse i czerpiąca z awangardy muzyka, a zatem nieodparcie kojarząca się z szeroko rozumianym horrorem. Ogólnie rzecz biorąc Amerykanin był bardzo zadowolony z tego, co zaprezentował mu Morricone. Uznał jednak, że jego film potrzebuje więcej elektronicznej muzyki. Poprosił zatem Włocha o dodatkową porcję utworów. I tak też powstał rewelacyjny temat główny [„Humanity (Part II)”], oparty o nieskomplikowane, lecz specyficzne, psychodeliczne nuty i charakterystyczny, pulsacyjny rytm (słynne ‘dum-dum’). Bez wątpienia jest to jedna z najbardziej klimatycznych kompozycji napisanych dla kina grozy. Świetnie uwypukla alienację filmowych naukowców i wszechobecną aurę niepokoju. Ten sam motyw pojawia się także w bardziej orkiestrowej aranżacji w otwierającym krążek „Humanity (Part I)”, choć ścieżka ta nie ma już takiej siły przebicia, jak jej wcześniej omawiany odpowiednik.
Niemal cały album wypełnia muzyka z pogranicza orkiestrowego i elektronicznego modernizmu. Takie utwory, jak oparte na pseudo-organowych samplach „Wait”, czy hipnotyzujące swoją dziwacznością „Sterylization”, tworzą przed słuchaczem wciągający, choć także niełatwy w odbiorze dla statycznego miłośnika filmówki klimat. Trudności w odsłuchu mogą nastręczać również inne kompozycje, jak chociażby „Contamination”, w którym wywołujące ciarki na plecach, wielogłosowe pizzicato zdaje się nawiązywać do wczesnej twórczości Krzysztofa Pendereckiego („Tren ofiarom Hiroshimy”, „Polimorfia”). Znakomicie wypada niezwykle drapieżne „Bestiality”, wykorzystujące bardzo szorstkie partie na smyczki, korespondujące z twardym i niskim brzmieniem fortepianu. Precyzyjnie budują napięcie także utwory „Shape” i „Solitude”, w których praca sekcji smyczkowej może nasuwać skojarzenia z dorobkiem węgierskiego kompozytora Beli Bartoka (zwłaszcza „Andante tranquillo” z „Music for Strings Percussion and Celeste”). Jakkolwiek, pomimo wielu, niekiedy różnych koncepcji, krążek jest nad wyraz spójny, przez co słucha się go dość płynnie – o ile, rzecz jasna, zaakceptujemy przyjętą przez Morricone modernistyczną konwencję.
W końcowym etapie post-produkcji Carpenter wciąż nie był w pełni usatysfakcjonowany. Uznał, że kilka scen, dotychczas pozbawionych ilustracji, potrzebuje jednak muzyki. Włoski kompozytor, z racji innych zobowiązań, nie mógł kontynuować pracy nad „The Thing”, więc do akcji wkroczył sam Carpenter i jego bliski współpracownik, Alan Howarth. W ostatecznym rozrachunku niektóre utwory Włocha nie trafiły do finalnej wersji filmu, co wydaje się, przynajmniej w pewnej mierze, zrozumiałe ze względu na ich czysto koncepcyjny charakter (choć Morricone nie mógł się z tym do końca pogodzić). Mowa tutaj o „Shape”, „Besitality”, „Eternity” oraz „Sterylization”. Warto adnotować, że trzy ostatnie z wymienionych kompozycji ‘zainfekowały’ później ścieżkę dźwiękową z filmu „Nienawistna ósemka” Quentina Tarantino.
Należy zwrócić uwagę, że Włoch nie napisał ani jednej nuty pod konkretną scenę w filmie. Cały, około godzinny materiał przygotował jedynie w oparcie sugestie Carpentera, scenariusz oraz to, co zapamiętał z seansu. Dlatego też score zawarty na albumie cechuje praktycznie zerowa ilustracyjność, a każdy z utworów reprezentuje zamkniętą myśl muzyczną. Tym samym mamy do czynienia ze ścieżką dźwiękową bardzo surową akustycznie, ale podaną w przystępnej formie. Każdy, kto ceni sobie tego rodzaju brzmienia, powinien być zatem więcej niż kontent z tej płyty.
Aczkolwiek „The Thing” Ennio Morricone nie jest pracą, do której wracam często. Ciężki, duszny klimat, mnogość dysonansów, praktycznie zerowa melodyjność – to tylko niektóre cechy, które sprawiają, że odsłuch tego albumu jest doświadczeniem tyleż ciekawym, co bardzo wymagającym. A jednak, gdy poświęcimy tej muzyce odpowiednio dużo skupienia, pozwolimy dać się owładnąć jej niesamowitej, zatrważającej niemal w każdej sekundzie atmosferze, to czekają nas doprawdy niezapomniane doznania słuchowe. To na pewno jeden z najbardziej niepokojących i niezwykłych w swej hermetyczności soundtracków w historii gatunku.
Jezu, jak ja uwielbiam ten film i soundtrack. Wracam do niego rokrocznie, gdy za oknem pojawi się śnieg i minusowa temperatura da mi w kość. Pełna zgoda z oceną, ode mnie też 5 nutek. Morricone w genialny sposób przeniósł nas do jednego z najbardziej nieprzystępnych człowiekowi rejonów Ziemi. Jego muzyka to prawdziwa Antraktyda, odpycha i mrozi krew w żyłach. Pokusisz się Dominiku o reckę sequela? W mojej opinii naprawdę udana i zrobiona z pasją kontynuacja. Beltrami co prawda nie wzniósł się na podobny poziom co Morricone, ale wstydu nie ma.
Prawę mówiąc, ani film, ani soundtrack z niego nie leży za bardzo w kręgu moich zainteresowań. Dużo większą chrapkę mam na score Tiomkina z produkcji Hawksa.
Choć z drugiej strony skoro jest popyt… Zobaczy się w przyszłości. 🙂
Zmusiłeś mnie do 34 powtórzenia filmu tą recką 😛
No i w filmie wiadomo – muzyka klasa. Płytowo jednak już tak różowo nie jest, underscore mimo wszystko daje się we znaki, a ledwie 45 minut materiału bywa dyskusyjne. Ale i tak ocena wysoka się należy za całokształt.