Ile godzin Hans Zimmer spędził na Czarnym Lądzie trudno stwierdzić. Z pewnością jednak Afryka zjadła mu lwią część kariery, w której obecna jest – w mniejszym lub większym stopniu – niemal od samego początku. Pomijając przy tym poślednie elementy ilustracji niezwiązanych bezpośrednio z tym kontynentem oraz zwariowaną serię animacji „Madagaskar”, ostatnią wyprawą do serca ludzkości były dla niemieckiego kompozytora właśnie „Łzy słońca” – dość tania, mimo wszystko, sensacja, w której Bruce Willis ratuje przed oprawcami Monicę Bellucci i jej pupili.
Wczesne lata obecnego milenium były dla Hansa chylącym się powoli ku końcowi okresem niezwykłej kreatywności i pracowitości, co przekładało się na wysoką różnorodność jego prac, ich duży poziom ekspresji i sporą dawkę emocji, którymi maestro potrafił bezproblemowo okrasić każdy, nawet najbardziej tandetny film. „Tears of the Sun” to właśnie taki projekt – schematyczny, fabularnie prosty i niespecjalnie atrakcyjny, który po latach przepada w tłumie sobie podobnych. Ścieżka dźwiękowa szczęśliwie nie podąża tą samą drogą. Choć początkowo niepozorna, jest niezwykle klimatyczna i nie trąci sztampą.
Otwierające kompakt „Yekeleni Part I / Mia's Lullabye” już od pierwszych nut ukazuje dualizm tej pracy. Z jednej strony wyciszonej, poniekąd elegijnej w brzmieniu i o eterycznej, jakby nieśmiałej naturze, której dźwięki miękko rozlewają się po afrykańskiej dżungli, jakby z ukrycia obserwując bohaterów, nie ingerując w ich poczynania. Z drugiej strony ścieżkę charakteryzuje spora wyrazistość, w dużej mierze wydobywająca się z przejmującego głosu Lebo M. – jednego ze stałych, ulubionych współpracowników Hansa. Oprócz niego za tematy i aranżacje odpowiadają inni pomagierzy Niemca: Heitor Pereira, Lisa Gerrard, Steve Jablonsky czy Martin Tillman i James Dooley.
Wspólnie stworzyli oni motywy, które same w sobie może nie zrywają kapci z nóg (przykładowe „Under the Forest Calm” to zwykłe brzdąkanie na gitarze, dość krótkie zresztą), lecz razem składają się na ładny, niebanalny kawałek filmówki. O jednolitym, wyjątkowo refleksyjnym, jak na ten typ kina, klimacie i ujmującym, acz nieco szorstkim wyrazie. Warto jednocześnie zauważyć, że zaledwie trzy kwadranse zawartego na krążku materiału podzielono nie tyle na utwory, co suity tematyczne (stąd dwuczłonowe nazwy). Taki układ bardzo dobrze wpływa na słuchalność kompozycji i pozwala melomanom bezproblemowo wniknąć w jej głąb, poddać się jej rytmowi – tylko pozornie monotonnemu, nieatrakcyjnemu.
Chociaż takie fragmenty, jak poetyckie „Small Piece for Doumbek and Strings / Kopano Part I” i jego kontynuacja w postaci swoistego hymnu „Kopano, Part II” nie pozwalają się nudzić, to nie ulega wątpliwości, że całość łagodną liryką stoi. Muzyka może się podobać i jest, mimo wszystko, wystarczająco zróżnicowana, lecz nie porywa specjalnie. Wręcz przeciwnie – raczej wypełnia serce spokojem, okazjonalnie tylko siejąc w duszy lęk („Cry in Silence”). To specyficzne wrażenie relaksu jest jednak typową ciszą przed burzą…
Końcówka albumu, a więc dwa ponad 8-minutowe kolosy „The Jablonsky Variations on a Theme by HZ / Cameroon Border Post” i „The Journey / Kopano Part III” to już prawdziwa bomba z opóźnionym zapłonem. Ten pierwszy, stanowiący istny zryw pełnej orkiestry, przypomina nam o tym, że muzyka ta pochodzi z filmu akcji. Niesamowicie dynamiczna (sekcja smyczkowa musiała się nieźle napocić!) i jeszcze bardziej ekspresywna (ponownie bezbłędny Lebo M.), a w końcówce iście dramatyczna, wręcz tragiczna kompozycja. Jest jedną z najlepszych, o ile nie najlepszą tego typu w dorobku maestro, napisaną – co zdradza już sam tytuł – z wydatną pomocą Steve’a Jablonsky’ego.
Drugi z kolei kawałek jest przepięknym peanem na cześć wolności – krzykiem nadziei (która umiera wszak ostatnia) i zarazem oryginalnym epitafium dla jej obrońców. Tempo jest tu znów dosadne, a potężne chóry dają niesamowicie pozytywnego kopa, który świetnie kontrastuje z całą resztą, generalnie dość ponurego przecież, soundtracku. Perfekcyjne zwieńczenie ogólnie bardzo solidnej pracy. Przy czym zdawać by się mogło, że to właśnie te dwie melodie "robią" ten score. Cóż, z pewnością są jego największą atrakcją i w dużej mierze odpowiadają za wyniesione z odsłuchu finalne wrażenia.
A te są oczywiście jak najbardziej na plus. Nie należy jednak umniejszać roli pozostałej części płyty, która niezależnie od swej, dość niecodziennej formy narracji doskonale buduje klimat, podsyca napięcie i pobudza oczekiwania. Optymalny czas trwania zarówno jej, jak i poszczególnych elementów składowych to kolejne atuty tej pozycji. To praca, która powinna przypaść do gustu zwolennikom, jak i przekonać do siebie przeciwników stylu Hansa Zimmera – w tym konkretnym przypadku może niezbyt kreatywnego, ale na pewno emocjonalnie znowu bez pudła. Rekomendowane.
Fantastyczna praca, świetnie sprawdzająca się w filmie i całkiem dobrze „dogadująca się” ze słuchaczem