Everyone has AIDS!
AIDS AIDS AIDS!
AIDS AIDS AIDS AIDS AIDS AIDS!
Everyone has AIDS!
And so this is the end of our story
And everyone is dead from AIDS
It took from me my best friend
My only true pal
My only bright star (he died of AIDS)
Well I'm gonna march on Washington
Lead the fight and charge the brigades
There's a hero inside of all of us
I'll make them see everyone has AIDS
My father (AIDS!)
My sister (AIDS!)
My uncle and my cousin and her best friend (AIDS AIDS AIDS!)
The gays and the straights
And the white and the spades
Everyone has AIDS!
My grandma and my dog 'ol blue (AIDS AIDS AIDS)
The pope has got it and so do you (AIDS AIDS AIDS AIDS AIDS)
C'mon everybody we got quilting to do (AIDS AIDS AIDS AIDS AIDS)
We gotta break down these baricades, everyone has
AIDS! x 20
Tak wyglądają słowa piosenki, która otwiera ten osobliwy album – "Everyone Has AIDS". Podobnie wygląda zestaw pozostałych 8 utworów śpiewanych, więc jeśli kogoś powyższy tekst obrusza, odrzuca, bądź po prostu nie podoba się, to może sobie od razu darować zarówno dalsze czytanie recenzji, jak i samą płytę. Jest to bowiem pozycja skierowana do trzech grup odbiorców. Pierwszą z nich będą osoby, które film widziały i podobał im się (ja niestety nie miałem jeszcze okazji). Drugą grupą są osoby, którym po prostu odpowiada humor, jaki uprawiają panowie Trey Parker i Matt Stone (dla przykładu "South Park"). W końcu trzecia grupa, to osoby lubujące się w typowym action score, jaki tutaj zaprezentował Harry Gregson-Williams (utwory 11-16). Ponieważ po części należę do drugiej i trzeciej grupy, to więc łatwo przewidzieć, iż pozycja ta bardzo mi się spodobała. O filmie nie będę się rozpisywał. Niech za jego wizytówkę starczą wyżej podane nazwiska oraz to, że całość nakręcono jako jedną wielką parodię wszystkiego i wszystkich (ze szczególnym uwzględnieniem Bena Afflecka), a główne role dostały się lalkom na sznurkach. Sama płyta dzieli się natomiast na dwie części – wspomniane piosenki i oprawę muzyczną Gregsona-Williamsa.
Zacznę od piosenek. W zasadzie wszystkie one są podobne – mają za zadanie śmieszyć tekstem, nawiązaniami i nawet samą melodią. I to zadanie spełniają w 100%. Każda z nich odnosi się do czego innego, wobec czego, każda jest na swój sposób oryginalna. I tak "Everyone Has AIDS" podpada pod musical, a o czym mówi, to widać powyżej. "Freedom Isn't Free" to już klimaty country z przesłaniem – chodzi generalnie o wolność, którą możemy sobie wepchnąć głęboko jeśli nie jesteśmy amerykanami (a nawet i wtedy nie jest łatwo). Z kolei "America, Fuck Yeah" – cóż, tu tytuł mówi sam za siebie chyba 🙂 Tutaj jednak mamy aż dwie wersje tej piosenki. Ta pierwsza jest dłuższa i w typie disco/rock. Natomiast ta druga wersja jest już smutna (Bummer Remix – solo z chórami w refrenie) i o połowę krótsza – i to właśnie ta druga wersja bardziej mi się podobała, gdyż idiotyczny (czy napewno ?) tekst połączony z lamentem wypada po prostu rewelacyjnie. Natomiast "Only A Woman" to już prześmiew trochę z Aerosmith i innych kapel rockowych (sposób wykonania) oraz wokalistek pokroju Celine Dion (tekst i sam tytuł).
"I'm So Ronery" to z kolei niesamowicie śmieszna wersja lirycznym piosenek wszelkiego pokroju, także tych z musicali, z "I'm So Lonely" na czele. Natomiast bezsprzecznie najlepszą piosenką jest następna w kolei – parodia "There You'll be", czyli "The End Of An Act". Jest to kawałek wymierzony w zasadzie w jedno: wyśmianie Bena Afflecka i "Pearl Harbor". Bardzo podobała mi się też kolejna melodia, tym razem w typie drapieżnych piosenek z lat 80 i melodii towarzyszących treningom wszelakich ówczesnych ekranowych bohaterów. Oczywiście najwięcej dostało się Rocky'emu i "Eye of the Tiger", choć wyczytać można też aluzję choćby do "Footlose". Znamienny jest już sam tytuł tejże, który brzmi "Montage". Natomiast ostatnią piosenką jest utwór w tradycji piosenek wschodu, opiewający główny czarny charakter filmu, Kim Dzong-Ila – "North Korean Melody". No i jest jeszcze "Derka Derk (Terrorist Theme)". Nie jest to piosenka, ale też i nie należy do score'a Harry'ego Gregsona-Williamsa. Jest to coś pomiędzy. Zwariowana melodia, mająca za zadanie stworzyć prześmiewcze tło dla arabskich terrorystów, w której brakuje tylko wstawki śpiewanej właśnie. Ogółem jeden z krótszych i gorszych utworów, ale pasujący jednak bardziej do piosenek. A ponieważ wszystkie one są dość krótkie (maks 2 i pół minuty), tak więc szybko przechodzimy do wspomnianej partytury.
Choć utworów tych jest tylko 6, to stanowią one ponad połowę całej płyty. Trzeba przyznać, że kilka z nich jest, jak na ten typ filmu, zaskakująco długich, a rekordzista osiąga ponad 6 minut. W każdym razie widać, że ilość rozchodzi się także na jakość. Gregson-Williams ma talent i to widać. Widać także, że nie potraktował tego projektu na serio, gdyż wyraźnie bawi się tutaj motywami, a jego muzyka jest czystą zabawą formą. Bywają także chwile, w których muzyka potrafi być równie śmieszna, co piosenki, nie mówić już o tym, co musi wyprawiać na ekranie podłożona pod odpowiednie sceny. Muzyka ta jest bardzo monumentalna – w ruch idzie tutaj cała orkiestra, mamy sporo wojskowych werbli, sekcja dęta robi swoje, są skrzypce i wiolonczele, wtórują im bębny i cała gama innej maści instrumentów, a nawet i chóry. Kompozytor poszedł więc na całego. Harry Gregson-Williams odszedł także od swojego stylu, który przez lata wypracował. Wprawdzie jego znamiona można tu i ówdzie zasłyszeć, jednak całość bardziej przypomina orkiestralne popisy Barry'ego, Williamsa czy Goldsmitha.
Chociaż są też chwile, gdy twórca naśmiewa się sam z siebie, jak ma to miejsce już w pierwszym utworze – "The Team America March", w którym co wprawniejsze ucho odnajdzie nawiązania do "Chicken Run" lub "Armageddonu". I trzeba przyznać, że właśnie tenże utwór jest jednym z lepszych. W nim właśnie słychać cały patos, akcję i monumentalność ścieżki (oczywiście w parze z filmem jest ona umowna). Jest to także motyw przewodni, który garściami czerpie z przygód przeróżnych superbohaterów czy zbawców ludzkości. No i jak się tego słucha !! W drugim utworze, "Lisa & Gary" dostajemy za to motyw miłosny oparty głównie o skrzypce, z delikatną lirą i fletem w niektórych miejscach. Tu ponownie można usłyszeć nawiązanie do "Armageddonu" oraz do…"Pearl Harbor". Mniej więcej w połowie na chwilę dochodzi gitara elektryczna wygrywając ciekawą melodię, jednak sam utwór jest właściwie cały spokojny, trochę smutny i dramatyczny. Notabene to właśnie ten najdłuższy ze wszystkich. Świetny jest także trzeci motyw, o dosadnym tytule "F.A.G". Dużo w nim elektroniki, a początek przywodzi na myśl jakiś film szpiegowski. Potem w tle dostajemy gitarę elektryczną solo, a potem całość ciekawie się rozkręca, oczywiście w pełni elektronicznie. Niestety dzieje się tak tylko przez krótką chwilę, a potem kompozytor powraca do chórów i skrzypiec i znowu robi się smutno, a potem wzniośle.
Rekompensuje nam to za to "Putting A Jihad On You". Tu także zaczyna się doskonałą elektroniką (trochę jak ze "Spy Game" czy "enemy of the State"), a potem dostajemy naprawdę dobry klimat zagrożenia i świetną parodię armageddonowego marszu (choć krótką). Potem znowu robi się spokojnie, ale pod koniec utworu znowu mamy niesamowite wejście orkiestry, a potem znowuż elektroniki. A na samiuśki koniec dostajemy lekkie zawodzenie w tle – coś na wzór kompozycji Zimmera z "Black Hawk Down" czy "Gladiatora". Świetnie komponuje się to z początkiem następnego utworu. "Kim Jun Il" zaczyna się bowiem od niezłych bębnów i klimatów wschodnich (flet, orientalne instrumenty). Ponieważ jest to następny przedstawiciel tych dłuższych fragmentów, toteż ma czas aby rozwinąć się. W związku z tym przez następną chwilę Gregson-Williams stopniowo buduje napięcie, a potem raz jeszcze wchodzi orkiestra. Na początku 3 minuty ponowne nawiązanie, tym razem do "Black Hawk Down". Raz jeszcze sporą rolę odgrywa elektronika – tu wymieszana rewelacyjnie z orkiestrą (świenty fragment od 3:54). Potem już do końca akcja, akcja i akcja, a przy samym końcu kolejny świetny fragmencik (ok 5:37). Całość kończy rzecz o zabawnym tytule "Mount Rush, More". Tu także zaczyna się od akcji przez duże A. W ruch idą trąby, skrzypce i trochę elektroniki raz jeszcze. Od 1:30 wchodzi kolejny ciekawy motyw, a kompozytor nie daje nam odpocząć już do końca. Jedynie krótki przestój koło 2:40 to moment, w którym można złapać oddech. Następnie całość, jak w najlepszym podręczniku zmierza do finałowych fanfarów.
Podsumowując – płyta jest po prostu świetna. I choć co do niektórych piosenek można mieć wątpliwości, to do partytury już żadnych. HGW stworzył naprawdę cudny kawał roboty i do tego na tyle oryginalny, że poza obrazem jest on jak najbardziej poważny (pomijając nawiązania i parodię własnych dokonań). W filmie za to doskonale musi on uzupełniać komiczne sceny i prześmiewcze piosenki. Właściwie wahałem się, jaką dać ocenę, ale ostatecznie zostanę przy 4 nutkach. I to głównie z powodu piosenek, które są już indywidualną sprawą każdego i poza filmem prezentują dość średni poziom (z kilkoma wyjątkami). Płytę oczywiście jak najbardziej polecam, choć na własne ryzyko.
Wróciłem sobie ostatnio do tej partytury i zauważyłem, że Mefisto zmieniłeś obrazki, na lepsze 🙂 Temat ubóstwiam , jeden z moich ulubionych utworów Anglika i w ogóle . Wstyd nie znać. Muszę przyznać, że po obejrzeniu zaczęła mi się wkręcać sama koncepcja filmu a zwłaszcza muzyki HGW. Już myślałem, że wiem o Angliku wszystko, a znów odkrywam jego muzykę i to jest piękne . Chciałem dać 3,5 no , ale skoro nie macie połówek niech będzie więc 4 🙂