Podchodziłem do „Tarzana” bez specjalnych oczekiwań. David Newman do czołówki współczesnych kompozytorów nie należy. Film zaś zbiera, zasadniczo słusznie, niepochlebne recenzje. Bez nadziei i uprzedzeń wcisnąłem więc przycisk odtwarzania. Po pierwszych minutach pojawiło się miłe zaskoczenie, które płynnie przerodziło się w zachwyt, a ten pozostał już do końca.
Newman bez pośpiechu wciąga w oszałamiający świat swojej kompozycji. Eteryczne partie chórów tworzą aurę niesamowitości, wejście perkusji szybko dodaje jednak tempa. Natychmiast wiadomo, że na czystej urokliwości nie skończy. Ona jednak towarzyszy początkowej sielance rodziny chłopca, który wkrótce stanie się Tarzanem („Family Fun”). Groźna dżungla ma w sobie natomiast więcej siły. Tutaj toczy się brutalna walka o byt, którą podkreślają perkusja i agresywniejsze wejścia dęciaków („Kala and Kerchak”). To swoiste wprowadzenie zamykają pogodne i pełne nadziei utwory ilustrujące cudowne ocalenie Tarzana.
Potem ścieżka dźwiękowa trochę niespodziewanie rozwija skrzydła i bombarduje wspaniałymi utworami. Długą kulminację rozpoczyna niesamowite „Growing Up” – lekki, zachwycający rajd prowadzony jasnymi pasażami smyczków i popowym brzmieniem. Dla takich kawałków słucha się muzyki filmowej – rozkosznych, bez reszty wciągających, momentalnie zapadających w pamięć. To nic, że „Growing Up” operuje w gruncie rzeczy kiczowatą estetyką. Ba! Właśnie dzięki temu tak trudno mu się oprzeć.
Zaraz potem muzyka staje się bardziej surowa. Chóry nabierają mocy, w uderzeniach perkusji czuć agresję, podobnie charakter zmieniają smyczkowe pasaże. Te dwa elementy zresztą – wyrazista perkusja i dynamiczne smyczki – wracają potem wielokrotnie, wzmacniając tempo i niosąc muzykę akcji. W „Tarzan Climb Tree” stanowią jednak zdecydowane wprowadzenie do fanfary, będącej tematem głównego bohatera. Oryginalnością ona co prawda nie grzeszy, ale dobrze podkreśla przygodowy charakter filmu, dodając mu epickości.
Zasadniczy obraz tej kompozycji domyka staroświecki temat miłosny. Jego bezwstydną rzewność wychodząca z rozlewających się smyczków równoważy łagodny, ale jakby mniej ostentacyjnie romantyczny obój („Tarzan Helps Jane”). Newman nie nadużywa jednak swoich najważniejszych tematów. Jego kompozycja skrzy się melodiami, które, choć utrzymane w podobnej konwencji, pozwalają uniknąć nudy.
Być może tajemnica „Tarzana” polega na tym, iż muzyka bez reszty oddaje się opowiadanej historii i zawartym w niej emocjom. Newman ani na moment nie pozwala sobie na wstrzemięźliwość. Jak bohaterowie są smutni, dociska pedał liryzmu aż do rozpustnej łzawości („Tarzan Mourns for Kala”). Gdy pora na akcję i rozmach, dęciaki, perkusja i potężny chór atakują bez chwili wytchnienia („Detonation in 8 Minutes”). Podobna uczuciowa bezwstydność przebijała niedawno z „Niemożliwe” Fernando Velazqueza. Tu jednak mamy do czynienia z materiałem zdecydowanie bardziej urozmaiconym i niewątpliwie lżejszym.
Tę przygodową lekkość połączoną z mocarnym rozmachem można określić nawet marvelowskim charakterem kompozycji. Newman zdecydowanie czerpie z doświadczenia kompozytorów zaangażowanych w ilustrowanie przygód superbohaterów. Znaczna rola perkusji, intensywne pasaże smyczków i wyraziste fanfary kojarzą się z często nieznośnie prostackimi utworami Briana Tylera i spółki. Newman jest jednak twórcą subtelniejszym, lubującym się w detalu, potrafiącym zaskakiwać. Szczególnie wyraźnie przejawia się to w bardziej humorystycznych momentach, jak „Tarzan in Camp”. Warto zwrócić też uwagę, jak interesująco wykorzystuje fortepian, który współtworzy tu lirykę, ale frazami a'la „Z Archiwum X” także atmosferę tajemnicy i niepokoju („Family Fun”). Potrafi też ciekawie rozegrać smyczki (specyficzne „wirowanie” w „Kala and Kerchak”).
W filmie działa to na tyle, na ile obraz pozwala, czyli bez rewelacji. „Tarzan” chociaż fabularnie jakoś się broni, zdecydowanie odbiega od współczesnych standardów poziomem animacji i jest też bardzo słabo poprowadzony. Co z tego, że Newman z taką intensywnością buduje emocje, skoro reżyser nie potrafi tego samego zrobić obrazem. Przez to ścieżka dźwiękowa frustrująco przerasta sceny, do których została napisana. Muzyka jednak rozbrzmiewa niemal przez cały seans i przeoczyć ją trudno. Nie można przy tym opędzić się od wrażenia, że obraz ją dusi.
Pewnie ostateczną ocenę wiele osób uzna za mocno zawyżoną. W końcu nie jest to praca szczególnie oryginalna, za to jednoznacznie rozrywkowa, być może nawet intelektualnie miałka. Cóż z tego, skoro pochłania od pierwszej nuty i przez przeszło 70 minut nie pozwala na chwilę nudy. Zapewnia za to niejedną zachwytu. Owszem, pod koniec robi się przyciężka od nadmiaru muzyki akcji. Tak, bardzo szybko staje się przewidywalna. Pozostanę jednak głuchy na racjonalne argumenty. Jestem fanem.
Ano za wysoka ocena mimo wszystko – szczególnie, że, jak piszesz, muzyka nienajlepiej sprawdza się w samym filmie, a i na krążku ma kilka „problemów”. Kupuję co prawda wytłumaczeni fanbojstwem, ale sam więcej jak 4 nie dam. 🙂
Dobry score , któremu dokucza tylko mało wyrazista tematyka.
Hmm momentami wyczuwalny tak jakby…Goldsmith’owski sznyt…ja to kupuje;)