Jednym z kompozytorów, na którego ścieżki dźwiękowe zawsze czekam z wielką niecierpliwością, jest Joe Hisaishi. Od lat jest on uznawany za najsłynniejszego i najbardziej wpływowego twórcę muzyki filmowej w Azji wschodniej. Pochodzący z kraju kwitnącej wiśni Hisaishi komponuje muzykę dla reżyserów z Chin, Korei, Hong Kongu no i oczywiście Japonii. Świadomie unika robienia kariery w Hollywood, mimo że z łatwością, także tam, mógłby osiągnąć sukces. Muzyka Hisaishiego nieodmiennie kojarzy się z pięknymi tematami, stylowymi aranżacjami i rozmachem. Nieważne czy pochodzi ona z filmu animowanego, wojennego czy komedii, zawsze jest to dzieło na najwyższym poziomie. Ciągłe eksperymenty i czerpanie z azjatyckiego folkloru sprawiają, że każda kolejna płyta tego artysty oferuje coś nowego. Nie inaczej jest z jednym z jego ostatnich dzieł, noszącym tytuł "The Sun Also Rises".
Ten, powstały w Chinach, dramat przedstawia cztery różne historie, które jednak w jakiś sposób łączą się ze sobą. Mamy tutaj między innymi syna, który poszukuje swojej tożsamości wbrew słowom, balansującej na granicy szaleństwa, matki. Z kolei w innym miejscu i czasie rozkwita uczucie między pewną pielęgniarką a pacjentem. Trzecia historia pokazuje losy małżeństwa, w którym mężczyzna przyłapuje swoją żonę z młodym kochankiem. Zwieńczeniem filmu jest podróż dwóch tajemniczych kobiet przez pustynię Xinjiang. Odmienność wszystkich tych historii podkreślona jest też w warstwie muzycznej. Partytura Hisaishiego pojawia się w zaledwie dwóch z nich, podczas gdy pozostałe korzystają wyłącznie z muzyki źródłowej i piosenek wykonywanych przez aktorów. To bez wątpienia jedna z ciekawszych prac japońskiego kompozytora, nieco zbliżona do "When The Last Sword Is Drown", ale zdecydowanie bardziej melodyjna. Poza tym nie ma tutaj banałów. To muzyka bardzo przemyślana i różnorodna.
"The Sun Also Rises" posiada przede wszystkim świetny temat przewodni, w którym już po pierwszych nutach można rozpoznać rękę Hisaishiego. Jest to prosta, niemal pastelowa, melodia od razu wpadająca w ucho. Jednocześnie pokazuje ona, że japoński kompozytor coraz częściej spogląda na zachód w poszukiwaniu inspiracji. Ta prosta melodia ubrana jest bowiem w piękne kontrapunkty, nadające jej złożoności i tworzące zjawiskowe współbrzmienia. Tego typu rozbudowywanie prostych melodii coraz częściej spotyka się u współczesnych kompozytorów z Europy (Desplat, Marianelli, Iglesias, Kaczmarek). W to wszystko oczywiście wplata się wszechobecny minimalizm. Tematy Hisaishiego zawsze cechowała niezwykła naturalność. Słuchając ich ma się wrażenie, że każda nuta jest tu na swoim miejscu. Są one niczym słowa, które łączą się w logiczne i zupełnie naturalne zdania, opowiadające filmową historię. Tematy pojawiające się na "Tai Yang Zhao Chang Sheng Qi" – bo w sumie jest ich kilka – także posiadają tę cechę.
Na tej płycie obok świetnych tematów, uwagę zwraca także coś innego. Otóż doskonale pokazuje ona rozwój Joe Hisaishiego, jeśli chodzi o technikę orkiestracji. Niemal każda pojawiająca się tutaj kompozycja olśniewa nienagannymi aranżacjami, do których trudno byłoby coś więcej dodać, o odejmowaniu już nawet nie wspominając. Zwyczajnie wszystko jest na swoim miejscu, a czasami można wręcz odnieść wrażenie, że niektóre instrumenty rozmawiają ze sobą. Po raz kolejny widoczne są też inspiracje klasykami – głównie europejskimi. Bardziej intymne i kameralne kompozycje posiadają emocjonalną pełnię, charakterystyczną dla kompozytorów ze starego kontynentu. Między innymi sporo tutaj grania ciszą i samotnymi dźwiękami zawieszonymi w próżni. Co ciekawe niektóre zestawienia instrumentów i rozwiązania harmoniczne mogą się nawet kojarzyć z ostatnimi pracami Alexandre’a Desplat. Samotny fortepian, wiolonczela i skrzypce, którym minimalistycznie akompaniują smyczki, bardzo przypominają rewelacyjne "Lust, Caution!". Takie kompozycje jak "A Miraculous Recovery" czy "Seduction" posiadają podobną głębię i magnetyzm. Hisaishi chętnie wykorzystuje też metrum 3/4 nie występujące przecież w rdzennej muzyce azjatyckiej. Na "The Sun Also Rises" można usłyszeń niejeden walc kojarzący się z rozmachem wiedeńskich sal balowych, co jest kolejnym nawiązaniem do klasycznych, europejskich form.
Na albumie pojawiają się też dwa wykonania pewnej tradycyjnej pieśni – "Singanushiga". Kojarzą się one z charakterystycznym brzmieniem muzyki Gorana Bregovicia i jego wylewnymi przyśpiewkami, często uchodzącymi za bałkański blues. Pierwsza z nich to solo w wykonaniu zawodzącego głosu niejakiej Ikuo Kakehashi. Z kolei pod koniec płyty pojawia się męski duet – Yeerjiang Mahefushi i Asihaer Maimaiti – akompaniujący sobie na gitarze. W obu tych utworach można wyczuć rdzenne brzmienie nieznanych obszarów Chin, tych znajdujących się blisko granicy z Rosją. Bardzo ciekawie korespondują te piosenki z muzyką Hisaishiego.
Na tej płycie przede wszystkim widać jak wszechstronnym i utalentowanym kompozytorem jest Joe Hisaishi. Są tutaj momenty bardziej beztroskie, często jowialne i wręcz komiczne, ale w pamięci pozostają przede wszystkim kompozycje bardziej emocjonalne i intymne. Bogate tematy i chwytliwe motywy ubrane są w klasyczne brzmienie orkiestry, ale nie brakuje tu też tradycyjnych chińskich instrumentów nadających całości niepowtarzalnego kolorytu i niezwykłości. Z kolei przywiązanie do klasyków sprawia, że Hisaishi swoją muzyką buduje barwny most między trzema, bardzo różnymi, kulturami – amerykańską, europejską i azjatycką. Most, po którym naprawdę warto się przespacerować…
0 komentarzy