Gatunek thrillera politycznego swoje największe triumfy święcił w latach 70. Jednak co pewien czas pojawiają się filmy, próbujące wpisać się w tą konwencję. Jedną z bardziej udanych produkcji jest nakręcony w 2009 roku „Stan gry”. Film Kevina Macdonalda („Ostatni król Szkocji”) jest historią skupioną wokół dziennikarskiego śledztwa prowadzonego przez starego wygę oraz młodą gwiazdkę blogosfery. Co może łączyć morderstwo drobnego złodziejaszka i samobójstwo asystentki kongresmana, będącego szefem komisji ds. działania pewnej prywatnej korporacji paramilitarnej? Mimo skomplikowanej intrygi film wciąga, co jest zasługą mocnego scenariusza, gwiazdorskiej obsady (Russell Crowe, Rachel McAdams, Ben Affleck, Jeff Daniels, Viola Davis, Helen Mirren) oraz pewnej ręki reżysera.
Ale trzeba zrobić jeszcze jedno małe dochodzenie: jak tam muzyka? Tutaj reżyser sięgnął po Alexa Heffesa, wówczas swojego nadwornego kompozytora. Anglik od samego początku kariery Macdonalda pracował przy dokumentach, by później specjalizować się we wszelkiej maści dreszczowcach i akcyjniakach. Nie zawsze wartościowych, ale to temat na dłuższy tekst. Dla maestro był to pierwszy duży tytuł, który mógł stanowić przepustkę do dalszej kariery. Jednak jest pewien jeden szkopuł: sam score został wydany tylko w formie promo, czyli wersji niejako zapowiadającej oficjalną.
Z jednej strony jest to powód do radości, bo jest to dość krótki materiał (około 40 minut) z wybranymi tematami. Ale z drugiej sama ilustracja jest… cóż, niezbyt satysfakcjonująca i na ekranie pełniąca jedynie role delikatnego tła. Miałem wrażenie, jakbym słuchał pierwszych samodzielnych ścieżek Harry’ego Gregsona-Williamsa, próbującego zachować dynamiczne tempo Trevora Rabina. Sam początek, czyli pierwsze sekundy „Opening Titles”, to gwałtowne, wręcz szarpane wejście smyczków, perkusji i elektroniki, które szybko ustępują miejsca ważniejszym instrumentom: jazzowemu fortepianowi oraz gitarze elektrycznej. Tak jak w niemal kołysankowej „The Ballad of Sonia”, dodają one dynamiki i atrakcyjności.
Cała oprawa brzmi jakby z jakiegoś proceduralnego serialu kryminalnego, gdzie niespecjalnie przeszkadza, podstawowe zadanie spełnia i jest… przewidywalna. Nawet jeśli wydaje się być efektywna, co słychać w długich, lecz dynamicznych fragmentach w rodzaju „Conspiacy At the Highest Point”, „Research” (podrasowana perkusja z niemal alarmowym fortepianem) czy „Cal Connects the Evidence”, gdzie dopuszczono sekcję smyczków do głosu, to połączenie wydaje się niezbyt angażujące, ciekawe, wręcz jakby od linijki, bez kreatywności oraz z poczuciem ciągłego déjà vu. Niby są próby urozmaicenia pracy (werble w środku „The Cab Ride Home” oraz „Steven and Cal” lub dęciaki w „The Ballad of Sonia”), ale niewiele są w stanie zmienić.
Jest też dość rzadko pojawiająca się liryka, pełna słodko-gorzkiego tonu oraz raczej smutnych dźwięków fortepianu. Instrument ten stanowi tło dla dźwiękowych eksperymentów („The Americana Hotel”). Lecz zdarzają się również pewne smęty sound designu, działające mocno odpychająco – jak niemal patetyczne „Political Suicide” czy „The Apartment” – pozbawione jakiegoś zapadającego w pamięć fragmentu.
Trudno tutaj mówić o jakiejkolwiek bazie tematycznej, bo mamy tylko wplecione różne, powtarzające się palety dźwięków, jakie za Chiny nie chcą się skleić. Heffes stosuje repetycje, by troszkę uczynić muzykę ciekawszą, jednak dotrwanie do końca płyty może być wyzwaniem. Wtórny, w samodzielnym odsłuchu tylko czasami satysfakcjonujący score, na ekranie po prostu jest i tyle. Jeśli potrzebujecie jakiejś dobrej muzy w tym stylu, lepiej posłuchać tysięczny raz „Spy Game”. Zaś „State of Play” dostaje mocno naciąganą tróję.
0 komentarzy