Star Wars. Te dwa słowa w świecie muzyki kojarzą się tylko i wyłącznie z jednym człowiekiem, którym jest oczywiście John Williams. Trudno się dziwić, skoro skomponował on muzykę do wszystkich kinowych części sagi, oraz paru filmów pobocznych, a tematy jego autorstwa wykorzystano w telewizyjnych programach i w grach. I właśnie na tym polu Williams zyskał najwięcej naśladowców, zwykłych plagiatorów czy też ludzi próbujących dorównać temu, co stworzył (jak dotąd bezskutecznie). A pole do popisu mieli oni ogromne, gdyż wciąż rozwijający się rynek gier komputerowych sprawił, iż pisanie muzyki do nich jest już stawiane na równi z pisaniem muzyki filmowej, a wydawanie soundtracków do gier jest tak samo powszechne, jak tych filmowych. Dotąd jednak go gier ze stajni Lucasa powstawały dzieła, co najwyżej średnie i nie wybijające się zbytnio, a już na pewno nie mogące równać się z oryginalnym dokonaniem. I dopiero "Shadows of the Empire" przynosi zmiany…
Autorem muzyki do tej pozycji został Joel McNeely. Jest to słabo znany szerszej publice kompozytor, twórca muzyki do takich filmów, jak: "Soldier", "Terminal Velocity", "The Avengers" z 1998 r., czy też serialu Camerona "Dark Angel". Ma on także za sobą liczne współprace z największymi (np. Jerry Goldsmithem przy "Air Force One"), a kontakt z Lucasem i jego armią ludzi miał przy serialu o przygodach młodego Indiany Jonesa. Jak więc widać z nie jednego talerza już jadł, chociaż nigdy nie udało mu się przebić do pierwszej ligi a opisywany tutaj soundtrack wg wielu pozostaje jego najlepszym dokonaniem, z czym trudno się nie zgodzić. Jak to się jednak stało, że ktoś tak mało, zdawałoby się, ważny i znany, stworzył coś takiego? Otóż tu jest właśnie pies pogrzebany. McNeely zyskał, bowiem pomoc u samego… Johna Williamsa. Oczywiście Williams nie wykonał za niego całej roboty, ale powiedział, co i jak, dawał nieustanne wskazówki, był cały czas w pobliżu, a także skomponował jeden utwór ("The Battle of Gall") i użyczył własnych tematów z oryginalnej ścieżki (temat otwierający każdy film i Marsz Imperialny) – tak, żebyśmy znów mogli poczuć ten klimat. Całą resztę już dzielnie wykonał sam McNeely.
Wyszło mu to świetnie! Już w pierwszym utworze, od momentu, kiedy cichną williamsowskie fanfary, klimat trzyma się dzielnie, a całość wydaje się żywcem przeniesiona z jakiegoś nie nakręconego nigdy epizodu. Natomiast samą różnicę między przejściami McNeely-Willimas, jaka ma tu miejsce aż do utworu trzeciego (a potem jeszcze w utworze nr 8) trudno wychwycić. McNeely korzysta tu z takiego samego instrumentarium, co Williams i właściwie jedyną różnicą (poza pewnym przemyceniem cech stylu kompozytora) jest wielkość tegoż, co spowodowane jest oczywiście mniejszymi kosztami produkcji (chociaż Royal Scottish National Orchestra and Chorus nie należy do najgorszych ;). Ta różnica jest jednak minimalna, co świetnie prezentuje pierwszy McNeely z prawdziwego zdarzenia, czyli "Imperial City". Kompozytor swobodnie przechodzi tu od cichego początku do potężnych chórów i nieco pompatycznych trąb, które wraz z kotłami i masą innych instrumentów wprawiają głośniki w drgania.
Fakt, miejscami trąci nieco wspomnianym wcześniej Goldsmithem (tym jak najbardziej kosmicznym, bo ze "Star Treka" 🙂 czy też nie starwarsowym Williamsem, ale generalnie całość jako taka trzyma wysoki poziom i klimat sagi. Właściwie najlepszym porównaniem będzie tu "TESB". I tu i tam, bowiem pięknie nakreślone tematy ("The Seduction of Princess Leia" – "Han Solo and the Princess") mieszają się z tymi monumentalnymi ("Beggar's Canyon Chase" – "The Asteroid Field") i iście złowrogimi ("The Imperial March" występujący właściwie na obu pozycjach, a innym przykładem niech będzie nie tak potężne może, ale na pewno równie mroczne "Xizor's Theme"). I choć nie tak dawno dostaliśmy w podobnym stylu "ROTS" (bardzo możliwe, że Williams przeniósł stąd niektóre swoje pomysły do epizodu III), to jednak wyraźną inspiracją pozostaje "TESB". Zresztą sama nazwa także stanowi pewien 'cień' tegoż filmu.
Właściwie każdy track jest tu godny polecenia, a wszystkich słucha się jednym ciągiem – duże brawa za czas trwania, który nie jest ani za krótki, jak wiele z dotychczasowych soundtracków gier SW, ani nie ciągnie się w nieskończoność. Jak napisałem wcześniej, jest to bardzo stonowany soundtrack – dostajemy sporo cichych i nastrojowych fragmentów. Ale jeśli ktoś czeka na wybuchy i klasyczne orkiestrowe popisy, także nie będzie zawiedziony, gdyż te pojawiają się niemalże w każdym utworze. Na plus trzeba zaliczyć także rozkład muzyki. Dostajemy bowiem 10 utworów, bardzo ładnie rozłożonych czasowo. Wyłamuje się tu tylko "The Destruction of Xizor's Palace", który trwa ponad 10 minut, co w muzyce filmowej zupełnie nie dziwi, ale w tej tworzonej na potrzeby gier, gdzie dostajemy masę krótkich utworów (np: "KOTOR"), jest to swoisty fenomen – jednakże zamyka on płytę, co przemawia za jego usprawiedliwieniem. Oczywiście jako ten ostatni i najdłuższy na płycie kawałek, jest on także tym najbardziej zróżnicowanym i stanowi podsumowanie całości.
Wybuchów i chórów jest tu więc najwięcej, choć także nie brakuje tych nastrojowych fragmentów. Tu też raz jeszcze daje o sobie znać Williams, gdyż lekko zmodyfikowany "The Imperial March" przewija się w końcowych minutach. Całość natomiast nie kończy się, jak można by się było spodziewać, słynnym "End Title". Zamiast tego dostajemy typowe dla złotego okresu Hollywood zwieńczenie, w którym uczestniczy cała orkiestra.
Joel McNelly udowodnił tą płytą, że ma nieprzeciętny talent. Stworzył niewątpliwie najlepszy niewilliamsowski score spod znaku "Star Wars", nie zatracając nic z klimatu oryginału i jednocześnie wnosząc pewną świeżość do tematu. Polecam to dokonanie każdemu, niezależnie od tego czy lubi filmy Lucasa czy też nimi gardzi. To po prostu kawał naprawdę dobrej muzyki.
P.S. Recenzja ta jest poprawioną wersją tekstu napisanego dla i zamieszczonego w piśmie "Outlander Magazin" (nr 03/05).
0 komentarzy