Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce… a tak naprawdę to blisko 40 lat temu w USA narodził się pewien fenomen spod znaku Mocy i miecza świetlnego. O tym, jak dobrze trzyma on się wciąż na całym świecie świadczy olbrzymi sukces królującej właśnie na ekranach kin siódmej części rzeczonego uniwersum – Gwiezdnych Wojen. Tym razem, w dekadę od premiery ostatniego filmu z serii, tytułowe przebudzenie odbywa się za kasę Disneya. Ale wciąż pod batutą Johna Williamsa.
Niestety, wśród największych wad najnowszej odsłony Star Wars, obok wtórności fabularnej wymienia się właśnie muzykę 84-letniego już mistrza. Nie jest to do końca sprawiedliwe, nawet jeśli słusznie założyć, iż kompozytor bezgranicznie bazuje na znanych już motywach z oryginalnej trylogii, a nowe bynajmniej nie porywają w równym stopniu i nie mają tej samej siły przebicia, co klasyczne nuty. Aczkolwiek zagłębiając się w długi, bo niespełna 80-minutowy album ze ścieżką dźwiękową okazuje się, że Williams bynajmniej nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, a jego praca może nas nie raz pozytywnie zaskoczyć.
Nie ma się co oszukiwać, że znajdziemy tutaj hity na miarę „Imperialnego marszu”. Ale wszak i w „Nowej nadziei”, której niemal dosłowną kalką fabularną jest „Przebudzenie mocy”, też było dość ubogo w tematy, z którymi dziś kojarzy się całą sagę (abstrahując rzecz jasna od głównych, pojawiających się w każdej części fanfar). Epizod IV osadzony został w większości na liryce. I podobnie Big John podszedł do numerku VII. Nie dziwi zatem, że główną, o ile nie największą atrakcją płyty jest znowu temat kobiecej bohaterki, jaką tym razem została Rey.
Jej filuterne dźwięki wspaniale rozbrzmiewają już podczas prezentacji tej postaci i jej niełatwego życia („The Scavenger”), przywołując w myślach zarówno delikatne takty starego tematu Lei, jak i, w nieco większym stopniu, obecną stylistykę Williamsa. Skojarzenia z przykładową, niedawną „Złodziejką książek” narzucają się więc same, choć mimo wszystko pozostajemy w klimatach typowo gwiezdno-wojennych. Jakby nie było, to niezwykle przyjemne, ciepłe i zarazem naznaczone awanturniczym posmakiem takty „Rey’s Theme” trudno wyrzucić z głowy. A sam temat to podstawowa (acz nie jedyna) siła nośna „The Force Awakens”, wielokrotnie powracająca w różnorakich aranżacjach – również tych związanych z akcją.
Na tym polu Williams także nie ma się zresztą czego wstydzić. Efektowne „The Falcon”, dostojne (i przypominające nieco zagrywki z Indiany Jonesa) „March of the Resistance”, potężne „Scherzo for X-Wings” czy w końcu oldskulowe „The Attack on the Jakku Village” i kryjący się w nim temat Kylo Rena, jaki rozwija się potem w równie dobrym „Kylo Ren Arrives at the Battle”, to jakość idąca w parze z ilością. Faktycznie maestro często cytuje w nich samego siebie z przeszłości, lecz biorąc pod uwagę, że film nie tylko przywraca do życia starych bohaterów i odwołuje się bezpośrednio do konkretnych wydarzeń, ma to sens. Być może brak im równie emocjonującego wydźwięku, co kultowym ścieżkom sprzed lat. Ale tutaj wina leży już bardziej po stronie reżysera, który nie zawsze umiejętnie spaja losy młodych gniewnych i kosmicznych wyjadaczy.
O wiele gorzej pod tym względem i tak wypadają raczej tematy poboczne. Oparty o posępne chóry wątek Najwyższego Przywódcy Snoke’a jest mało złowrogi i niezbyt zajmujący. Ale też i sama postać to marginalny, obserwujący wszystko z daleka osobnik, jakiego poznamy dopiero w kolejnych odcinkach gwiezdnej sagi, zatem taka podbudowa zdaje się słuszna. Zdecydowanie większej osobowości brakuje natomiast „Maz's Counsel” i przyjaznemu w brzmieniu, ale generalnie słabo nakreślonemu opisowi robota BB-8 („Rey Meets BB-8”). Oba jedynie snują się w tle beznamiętnie. Sporo przy tym na krążku ogólno pojętej tapety, niespecjalnie pamiętnych wypełniaczy, jakie i tak oparte są na którymś z ważniejszych motywów, zatem spokojnie można było sobie darować ich samoistny byt.
Jak zawsze Williamsowi udała się natomiast strona czysto dramatyczna. Przejmujące, elegijne smyczki w „The Starkiller” oraz narastające, kluczowe dla fabuły ich szarpnięcia w „Torn Apart” tylko potwierdzają klasę tego wiekowego artysty w operowaniu emocjami – nawet jeśli pierwszy z tych utworów nie znajduje odpowiedniego ujścia w ruchomym obrazie. Tradycyjnie klasowa jest także suita pod napisy końcowe, „The Jedi Steps and Finale”, będąca tym razem poniekąd tematem samym w sobie. Znakomity, pełen wrażeń finał, który pod wieloma względami przypadł mi do gustu bardziej, niż wszystkie dotychczasowe składanki tematyczne ze świata Jedi.
W ogóle im dłużej obcuję z tym soundtrackiem, tym bardziej mi się on podoba. To prawda, że nie ma startu do najlepszych części cyklu. Ale też i daleko mu do najgorszego, za jaki już przyszło się go powszechnie uważać. Można więc narzekać na swoistą odtwórczość, lecz nie da się zaprzeczyć, iż nawet w tak zaawansowanym wieku papa John potrafi bez problemu zawstydzić wielu młodszych od siebie kolegów po fachu. Jego muzyka nie jest wolna od wad, ale wciąż ma moc. Pozbawiona krzty oryginalności, a i tak fascynująca. Nadal przenika ją ta sama magiczna aura, która wraz ze znikającymi na rozgwieżdżonym niebie żółtymi napisami wyzwala dziecięcą radość i przenosi do innego świata, gdzieś na odległych rubieżach…
Amen. Dokładnie tak, jak zostało pisane. Kompozycja prezentuje równy poziom, ale John nie osiąga tu szczytów. Po muzyce do SW można było się spodziewać więcej, tym bardziej, że to nowy start i okazja do wyprowadzania wielu mocnych tematów. A tak jest po prostu miło, sentymentalnie i bez większych zaskoczeń.
To ja będę może trochę mniej optymistyczny. Dobra, wyważona recka, mnie muzyka jednak zauroczyła odrobinę mniej i owej „mocy” jakoś średnio czuję. 🙂
A jak dla mnie, najlepsza muzyka od czasów „Imperium”.
W przeciwieństwie do prequeli, w tej odsłonie SW, Williams nie musi dorabiać braków w scenariuszu/montażu/zdjęciach muzyką.
A ja jestem generalnie zawiedziony. Wiadomo, muzyka nie schodzi poniżej pewnego poziomu, ale gdyby nie „Rey’s Theme” i „March of the Resistance”, to bym pomyślał, że to partytura od jakiegoś rzemieślnika typu Giacchino.
„W ogóle im dłużej obcuję z tym soundtrackiem, tym bardziej mi się on podoba.” Zgadzam się w zupełności, soundtrack tylko zyskuje przy kolejnych przesłuchaniach.
Moc jest obecna. I nie ma mowy o wstydzie.
Świetny tekst. Mam dokładnie takie same odczucia, jak Mefisto. Nie rozczarowałem się. Całość zyskuje przy każdym kolejnym odsłuchu. Od siebie dodam tylko, że jestem załamany najdroższym wydaniem tegoż soundtracku. Skrobnąłem krótką opinię na ten temat na stronie Empiku. Jeżeli ktoś jest jeszcze przed zakupem albumu, to przestrzegam przed tym dumnie brzmiącym wydawnictwem Super Deluxe Edition.
http://www.empik.com/star-wars-force-awakens-gwiezdne-wojny-przebudzenie-mocy-deluxe-limited-edition-various-artists,p1118793819,muzyka-p
Mimo wielu wad filmu, w kinie bawiłem się świetnie. Przy samej muzyce bawię się za każdym razem coraz lepiej. Zadowalają zarówno liczne i nieuniknione nawiązania do poprzednich części (czy tylko ja zauważyłem użyty kilka razy krótki cytat z „Duel of the Fates”?), jak i większość nowych pomysłów. A ciekawostką jest, że kilkoro moich znajomych (w tym muzycznych laików) niezależnie od siebie zachwycała się muzyką z pierwszych scen na pustyni („The Scavenger”).
*zachwycało