Samotny mężczyzna
„Samotny mężczyzna” debiutującego reżysera Toma Forda (na co dzień projektant mody) był jednym z najważniejszych filmów 2009 roku. Tocząca się w latach 60-tych historia profesora akademickiego (fantastyczna rola Colina Firtha), który po śmierci swojego partnera decyduje się popełnić samobójstwo, to przykład kina z najwyższej półki. Pełnego emocji ukrytych w drobnych gestach i spojrzeniach, a jednocześnie bardzo wysmakowanego wizualnie (piękne zdjęcia Eduarda Grau) – idealne połączenie. Elementem dopełniającym ten niezwykły film była ścieżka dźwiękowa.
Początkowo reżyser chciał, żeby muzykę skomponował Shigeru Umebayashi, jednak ten znajdował się poza USA, a Ford nie był zainteresowany pisaniem partytury na odległość. Choć część jego utworów wykorzystano (o tym później), reżyser postanowił dać szansę Ablowi Korzeniowskiemu, dla którego była to pierwsza tak duża produkcja.
Pierwszym, co rzuca się w uszy w trakcie słuchania tego albumu, to elegancja brzmienia oraz wykorzystanie orkiestry symfonicznej, co w czasach wszędobylskiej elektroniki brzmi świeżo. Podstawą jest tutaj sekcja smyczkowa, która towarzyszy nam cały czas, nadając dość spokojne tempo (idące w stronę walca „Swimming”), choć w krótkim „Snow” klimat jest wielce przygnębiający, smyczki zaś grają w tle bardzo szybko. Siłą tej płyty są wpadające w ucho solówki tego instrumentu, podkreślające smutek i stratę głównego bohatera. Ten bardzo emocjonalny temat będzie się powtarzał w paru utworach (m.in. „And Just Like That” czy „Swimming”), ale nie jest to żadna wada. Poza smyczkami istotną rolę odgrywa też fortepian (wyciszone, delikatne „Become George” i znacznie radośniejsze „Swimming”) oraz harfa i flety („Drowning”). Oprócz tego warto wyróżnić wieńczące płytę, zwiewne „Sunset” (gdzie skrzypce znów błyszczą) oraz wykorzystany w zwiastunie filmu „Clock Tick” z powolnymi, acz nerwowymi smyczkami, przyśpieszonym biciem serca i tykającym w tle zegarem.
Wspomniałem o Umebayashim, bo parę jego tematów ostatecznie zostało wykorzystanych w filmie. Pierwszy i najważniejszy to pojawiający się aż dwa razy motyw głównego bohatera – melancholijne, przeciągłe skrzypce w formie walca, przypominające nieco nuty protagonisty ze „Spragnionych miłości” Wong Kar-Waia. Pozostałe utwory Japończyka to przearanżowane tematy Bernarda Herrmanna. Pierwszy, „A Variation on Scotty Tails Madeline”, to wariacja „Zawrotu głowy” – delikatny, liryczny i naznaczony smutkiem. Drugi – „Carlos” – jest już bardziej underscore’owy, z wysoce nerwową grą sekcji smyczkowej („Clock Tick” to jego inna wersja). Co najważniejsze, kompozycje obydwu panów nie gryzą się ze sobą, choć są przecież odmienne stylistycznie.
Oprócz tego na płycie pojawia się też tzw. muzyka źródłowa, która dopełnia tła i nadaje potrzebnej różnorodności. Są to: fragment opery „La Wally” w wykonaniu Miriam Gucci (wykonana z wielkim sercem), nastrojowy cover „Stormy Weather” Etty James (elegancki pop z dawnych lat), nieśmiertelny szlagier „Green Onions” Bookera T. & The MG’s (jak lata 60-te, to nie może zabraknąć tego utworu) oraz „Blue Moon” Jo Stafford (jazzowy standard). Utwory te miały dopasować się do realiów epoki, w której toczy się akcja filmu i wywiązują się z tego zadania bezbłędnie.
Sam album bardziej przypomina składankę, aniżeli pełnokrwisty score, jednak wszystkie jego elementy są zgrane i nie wywołują poważniejszych zgrzytów. W filmie ta muzyka zgrywa się z obrazem wręcz idealnie, co wywołuje skojarzenia z kompozycjami Angelo Badalamenti do produkcji Davida Lyncha. Poza filmem płyty również słucha się z niekłamaną przyjemnością. Mogę więc z czystym sumieniem zachęcić do kupienia soundtracku z „Samotnego mężczyzny”. Jest to album, którego przeoczyć po prostu nie można. Moja ostateczna nota to 4,5 nutki.
Czemu mam wrażenie, że „Drowning” to tak naprawdę „Garden of Pleasure” z METROPOLIS Korzeniowskiego? W napisach końcowych nawet nie ma o tym mowy.