Studio Illumination Entertainment (poza serią o Minionkach) nie zachwyca swoimi animacjami, skierowanymi głównie dla najmłodszego grona odbiorców. Próba wyrwania się z tego schematu skończyła się porażką („Sekretne życie zwierząt domowych”), ale nie zaszkodziła ona realizacji „Sing”. Historia skupiona wokół zdesperowanego misia koala (Buster Moon), próbującego ratować swój podupadający teatr za pomocą show talentów, była jedną z największych niespodzianek roku 2016 (acz do Polski film trafił po Nowym Roku). Fabuła porusza, wzrusza i nie jest prostacka, a ciepły humor daje pozytywnej energii.
Ponieważ jest to w sporej części musical, musiały pojawić się piosenki odgrywające istotną rolą w całości. Każda z postaci pochodzi z innego świata muzycznego, reprezentowanego przez poszczególne numery. Śpiewają je aktorzy – i już widzę tą reakcję pełną strachu, że zapowiada się kolejny materiał z wyciem na pierwszym planie. Początkowo też miałem takie wątpliwości, ale zostały bardzo szybko rozwiane. Tych głosów słucha się z niekłamaną frajdą. Piosenki tutaj obecne możemy podzielić na dwie grupy: wykonywane na scenie przez naszych bohaterów oraz zgrane z wydarzeniami ekranowymi.
Zacznijmy od tych pierwszych. Trzeba od razu zaznaczyć, że jest tutaj kilka prawdziwych petard. Po pierwsze, Seth MacFarlane, użyczający głosu Mike’owi – kutej na cztery nogi cwanej myszy, kochającej jazz nad życie. Jego wokal brzmi tak, jakby śpiewał sam Frank Sinatra. Nie, nie przesadzam. Wystarczy posłuchać „My Way” czy „Let’s Face The Music and Dance”, gdzie wokal wręcz płynie razem z elegancką orkiestrą, jakby żywcem wziętą z lat 50. Drugą niespodzianką był dla mnie Taron Egerton (goryl Johnny) ze swoim brytyjskim akcentem. Potrafi uwieść w delikatnym, choć krótkim „The Way I Feel Inside”, jak i w brawurowym wykonaniu „I’m Still Standing”, dorównując oryginalnej wersji Eltona Johna.
Wymieniłem samych panów. Czy to oznacza, że nie ma żadnych ciekawych głosów żeńskich? Oczywiście, że są, i to aż trzy – każdy intryguje, sprawia frajdę i nie drażni. Mocne wejście ma Reese Witherspoon (rozczulająca kura domowa Rosita), jako jedyna wykonujące wszystkie swoje piosenki w duecie (z Nickiem Krollem). Zarówno energetyczna „Venus” (tu partner robi tylko za tło), jak bardzo chwytliwe „Shake It Off” w finałowej scenie spektaklu (ten fragment również świetnie wygląda) mają w sobie ogień oraz dawkę bardzo pozytywnego kopa, jakiego każdy z nas potrzebuje. Znacznie delikatniejsza, ale nie pozbawiona ekspresji jest Tori Kelly (nieśmiała słonica Meena), co słuchać w symfonicznej wersji nieśmiertelnego „Hallelujah” Leonarda Cohena (w filmie śpiewanym a capella), jak i bardziej tanecznego „Don’t You Worry ‘Bout a Thing”. W tym fragmencie wokal pozwala się wyciszyć. Trzecia, ale nie najgorsza, jest Scarlett Johansson (punkowa jeżyca Ash). Najpierw pojawia się w swoich klimatach („I Don't Wanna”), gdzie pełni role drugiego głosu oraz wsparcia, ale już w pop-rockowym „Set It All Free” daje z siebie wszystko (a te riffy na gitarze w środku – wow!!!), czyniąc całość szybką, ostrą i zadziorną.
Drugą grupę – piosenek ilustrujących filmowe wydarzenia – zaczyna wartkie i energiczne „Gimme Some Lovin’”, pokazane w szybko zmontowanej ekspozycji naszych bohaterów, gdzie kamera śmiga przez całe miasto. Mnie jednak najbardziej w pamięci utkwiło legendarne „Bamboleo” (scena tańca Rosity w supermarkecie) oraz „Under Pressure” (przygotowania teatru do przyjęcia niezwykłego gościa). Nawet jeśli słuchaliśmy tych piosenek milion razy, nadal mają w sobie moc i nie sprawiają wrażenia wrzuconych na siłę, bez pomysłu. Osobnym fragmentem jest sklejka ze scen przesłuchań. Wrażenie robi w niech nie tylko ilość dobranych piosenek, które dają spore pole do zabawy w ich rozpoznawanie (niektóre wykonania są zaskakujące – sami się przekonajcie), ale też zgrabne wykonania.
Ponieważ jest to wersja deluxe, wydawca dorzucił cztery dodatkowe kawałki, które jednak dla mnie są kompletnie zbędne. O ile jeszcze wykonanie „Hallelujah” w duecie z Jennifer Hudson jest interesujące i trzyma fason (aczkolwiek słuchanie tego samego utworu w niezmienionej aranżacji robi się już męczące), a energetycznego kopa daje „Listen to the Music”, o tyle „Oh.My.Gosh” (fragment „Anacondy” Nicki Minaj) w wersji króliczego tria jest po prostu koszmarkiem dla zatwardziałych fanów współczesnego popu. Jedynym reprezentantem instrumentalnego score’u jest finałowe „Out of Lunch”, będące suitą najważniejszych motywów.
„Sing” potwierdza starą prawdę, że śpiewać każdy może. Tutaj ograne utwory nabierają kompletnie nowych barw i, co najważniejsze, dobrze współgrają z fabułą. Po obejrzeniu filmu te wersje nieśmiertelnych klasyków oraz bardziej współczesnych hitów zostaną w pamięci na dobre. Lepiej jednak nabyć wydanie podstawowe albumu, bo dodatki z Deluxe Edition są tylko zwykłymi zapychaczami. Wrażenie jednak pozostaje świetne, więc można śmiało przy nich śpiewać.
0 komentarzy