Po relatywnie niezłym sukcesie finansowym i pozytywnym odbiorze „Hotelu Marigold”, sequel wydawał się jedynie kwestią czasu. Ale przy tak sędziwej, acz wyborowej obsadzie, cztery lata przerwy to niezwykle długi okres. Warto było jednak podjąć ryzyko, gdyż część druga jest filmem niezwykle sympatycznym, nawet jeśli miejscami zatraca ducha oryginału. Kulturowo-wiekowe zderzenie charakterów mamy już za sobą, zatem tutaj postawiono raczej na ich rozwój, co wiąże się tyleż z czystą komedią (omyłek), jak i oczywistą nutką refleksji. Dobre kino, które broni się chociażby rewelacyjną rolą Maggie Smith i jej ciętymi ripostami. No i prawdziwie iskrzącą muzyką.
Za tą ponownie odpowiada Thomas Newman, który również nie zawiódł (acz ponoć potrzebował odrobiny reżyserskiej perswazji). Co prawda maestro w żaden sposób nie zmienił swego stylu i nie zaczął nagle dziwacznie eksperymentować z nutami, ale wyszło im to tylko na dobre. Soundtrack, wyraźnie dłuższy od poprzednika, proponuje nam niemalże dokładnie ten sam miks charakterystycznych dla kompozytora dźwięków z typowo indyjskim brzmieniem. Lecz wrażenia z odsłuchu też jakby przyjemniejsze…
Pozornie tematy się powielają. Szczęśliwie nie są bezmyślne kopiowane – ich nowe aranżacje potrafią być nawet ciekawsze od pierwowzorów, a w najgorszym wypadku ujmują równie mocno, co one. Być może ma to związek z tym, iż Newman zdaje się tu być bardziej sobą. Egzotyczne zabarwienie nie opuszcza nas ani na moment, ale w liryce tkwi zdecydowanie więcej tradycyjnego dla twórcy podejścia, które może przywodzić na myśl zarówno „Those Secrets” czy „Desperately Seeking Susan”, jak i „Anioły w Ameryce” lub „Jarhead”.
W ogóle zresztą ścieżka ta jest bardziej stonowana od poprzedniej. Nie stroni od akcji, figlarnych zrywów czy typowo tanecznych dźwięków, jednak wspomniana refleksja oraz swoisty romantyzm wyraźnie górują nad całością. Plusem takiego stanu rzeczy jest duża spójność kompozycji i jej jeszcze większa naturalność, szczerość w operowaniu emocjami. Ta poetycka zaduma potrafi przy tym naprawdę trafić do serca, czego dowodem już choćby temat tytułowy, ślicznie wokalizujące „Catnip”, cudnie zmysłowe „Sagai” lub delikatna kołysanka w postaci „Aaina”.
Z drugiej strony subtelność ilustracji znacząco odbija się na jej efektowności i wydźwięku. Tak ważne punkty zwrotne, jak „Wedding” czy pierwsza połowa „End Title” nie porywają tak, jak można by się tego spodziewać – zarówno na ekranie, jak i na płycie przemykają raczej podświadomie, nadając wydarzeniom głębi, lecz nie atrakcyjności. Wiele innych fragmentów też wymaga od odbiorcy odpowiedniej wrażliwości oraz nieco cierpliwości, którą dodatkowo testuje dość krótki czas ich trwania, oscylujący z reguły wokół półtorej minuty.
Bynajmniej nie oznacza to przy tym, iż jest to krążek nudny lub mało absorbujący – co to, to nie! Newman nie tylko potrafi zahipnotyzować słuchacza swoją filuternością i wyczuciem rytmiki, ale także zadbał o odpowiednio dużo chwytliwych, energicznych melodii, które zgrabnie wspierają unoszącą się w powietrzu melancholię. Takie utwory, jak „Completely Lethal”, „Mumbai” czy „Scorpions”, to prawdziwa frajda (nie tylko) dla uszu.
Zainteresowanie podbijają także cztery, strategicznie rozmieszczone piosenki – „Ye Ishq Hai”, „Balma”, „Aila Re Aila” i „Jhoom Barabar Jhoom”. Wszystkie oczywiście pojawiają się w filmie, m.in. na weselu, zatem ich obecność nie jest wymuszona. Dobrze komponują się one ze scorem, wnosząc doń jeszcze więcej życia. Choć z uwagi na ich naturalną kiczowatość i dyskotekowość, przypadną do gustu w pierwszej kolejności fanom bollywoodzkich klimatów. Warto przy tym odnotować, że tak, jak w części pierwszej, tak i tu z ekranu sączy się jeszcze przez moment nieśmiertelne „Strangers in the Night”.
Generalnie „Drugi Hotel Marigold” nie jest żadnym novum. Jest za to niesamowicie odprężającą, piękną kompozycją, w której nuty bardzo łatwo się wsiąka. Co ważne, mimo wspomnianych naleciałości i wtórnych rozwiązań, brzmi także w miarę świeżo. Nie ma zatem mowy o pozycji second best, tudzież materiale drugiej kategorii. Wręcz przeciwnie – to płyta godna polecenia (nie tylko) miłośnikom gatunku.
P.S. Muzykę wydano także na płycie winylowej – pierwsze tłoczenie wynosi 500 numerowanych, czerwono-białych egzemplarzy.
0 komentarzy