Nie ma chyba takiego kinomana, który by nie znał „Siedem” – pełnego pazura oraz mroku kryminalnego thrillera Davida Finchera, który razem z „Milczeniem owiec” był w latach 90. najlepszą rzeczą danego gatunku. Zresztą już o tym tytule wiele powiedziano. Także oprawa muzyczna zasługuje na uznanie. Problem w tym, że sam score przez wiele lat był praktycznie niedostępny. Oficjalny album zawierał tylko dwie kompozycje. Był też bootleg, ale jak to bootleg, trudny do zdobycia.
Sytuację w swoje ręce wziął sam autor muzyki – Howard Shore. Postanowił we własnej wytwórni Howe Records wydać swoje dzieła w ramach serii Collector’s Edition. Cieszy ten fakt, gdyż jest to wydanie zawierające cały materiał. Niestety po bliższym poznaniu jest to praca bardzo wymagająca i traktująca widza z bezwzględnością mordercy.
Nic jednak nie zapowiada takiego obrotu spraw. Otwierające całość „The Last Seven Days” jest bardzo delikatne, spokojne, wręcz kojące. Łagodne dźwięki smyczków i harfy, a także oszczędnych perkusjonalii oraz klarnetu mogłyby się znaleźć choćby w „Filadelfii”. Podobny moment na złapanie oddechu daje liryczne „Mrs. Mills” (chociaż końcówka wywołuje niepokój) oraz bardziej podniosłe „Somerset”.
To jednak tylko zasłona dymna, wprowadzająca w mroczne „Gluttony”. Powolne wejścia smyczków świdrują uszy (w paru fragmentach solówka brzmi jak wiertło), a harfa i klarnet są tak rozciągnięte, że czujesz się niedobrze. Dźwięki nawracają falami, a kompozytor dorzucając kolejne (trzaski, uderzenia kotłów, flet). Podobnie ciężkie jest „Linoleum” z mocarnym fortepianem oraz dziwaczną tapetą, zmieniającą życie w koszmar. Dalej jest tylko ciężej. Pojawią się nieprzyjemne pomruki, niemal żywcem wzięte od Cronenberga („Greed”) czy „Help Me” przypominające „Milczenie owiec”. Napięcie jest tutaj budowane konsekwentnie, chociaż nie można pozbyć się wrażenia grania na jedno kopyto (najbardziej pamięta się z tego „Apartment 604”).
I kiedy już wydaje ci się, że nic nowego nas nie czeka, dochodzi do eksplozji w postaci „Sloth”. Nie tylko smyczki podkręcają tempo, stając się bardziej skoczne (jakkolwiek dziwnie to brzmi), ale wchodzą też mocniejsze, wręcz wybuchające kotły i posępna trąbka. Nawet jeśli w połowie utworu tempo uspokaja się, to i tak końcówka jest ostra. Bardziej ożywione jest też „John Doe” ilustrujące pierwsze spotkanie oraz pościg za mordercą, gdzie znów błyszczą dęciaki z perkusją oraz iście horrorowymi smyczkami w tle.
Nawet jeśli pojawia się odrobina nadziei (przejmujący flet w „The Pride”), to Shore nie pozostawia złudzeń i coraz bardziej zanurza się w tym brudnym świecie (końcówka „The Pride” z opadającymi i wznoszącymi się smykami niczym z kina Davida Cronenberga). W pełni czuć to w siedmiominutowym „Envy”, gdzie muzyka robi się intensywniejsza i straszy zmysły aż do eksplodującego finału w agresywnym „Wrath”. Shore w „Siedem” potwierdza swoją biegłość w mrocznym, thrillerowym świecie, który zna jak własną kieszeń.
Jest jedno małe ale – tak, jak w przypadku większości prac Kanadyjczyka do tego typu produkcji, tak i tak jest bardzo nieprzystępna poza kontekstem. Chropowate, wolno snujące się dźwięki smyczków, pomruki – to wszystko tworzy bardzo nieprzyjazny świat, pełen zbrodni, brudu i bezsilności. Czuć troszkę echa „Milczenia owiec”, niemniej to spójna, konsekwentnie budująca klimat dzieła Finchera praca, atakująca na ekranie z całą bezwzględnością. Mimo monotonii oraz jednostajności, jestem w stanie zarekomendować tę ścieżkę osobom szukającym mocnych wrażeń oraz poszukiwaczom grozy. Ostateczna nota to 3,5 nutki – dobrze się stało, że wyszedł ten complete score.
0 komentarzy