Gdybym miał wybrać największego filmowego twardziela roku 2016 miałbym ogromny problem. Jason Bourne? Deadpool? Kapitan Ameryka? Iron Man? Nie, Frank Parówa – bohater jednej z najbardziej obrazoburczych animacji ostatnich lat, czyli „Sausage Party”. Frank przypadkowo odkrywa, że wszelkie przekonania dotyczące nas jako bogów to piramidalne bzdury. Bluzgi lecą często, jest pełno podtekstów erotycznych, a pod koniec jeszcze orgia – zdecydowanie nie jest to kino dla dzieci.
Tym trudniejsze zadanie otrzymała oprawa muzyczna, która z jednej strony musiała być mocno wzięta w nawias, ale i jednocześnie odpowiednio poważna. Wątpliwości pojawiły się, gdy ujawniono zaangażowanie niezbyt popularnego Christophera Lennertza. Maestro otrzymał jednak silne wsparcie w postaci Alana Menkena, dla którego praca przy animacjach to kaszka z mleczkiem. Więc pojawiła się nadzieja, że będzie dobrze. Czy warto było czekać?
Już na dzień dobry dostajemy piosenkę śpiewaną przez obsadę filmu, a zawierającą melodię, która jest fundamentem tego dzieła. „The Great Beyond” to musicalowy majstersztyk, gdzie melodia przewodnia coraz bardziej zmienia aranżacje: od łagodnych, delikatnych dźwięków i harfy, przeplatanych chórkami, werblami oraz pełnym uderzeniem całej orkiestry. Motyw ten buduje nastrój błogości, spokoju, wręcz takiego ciepła; podkreśla także charakter naszego bohatera – Franka Parówy.
Nie brakuje również bardziej lirycznej wersji („We’re Home”), w której podniosłość i patos są absolutnie zrozumiałe, gdyż nasi bohaterowie są przekonani, że kupujący ich klienci to bóstwa, dające szansę przejścia do nowego świata. Dodatkowo każda z kompozycji okraszona jest pewnymi etnicznymi zabarwieniami, gdyż każdy produkt spożywczy pochodzi z różnych stron świata. Stąd mamy ładne, "żydowskie" solo smyczków („Douche Loses It”), meksykańską gitarę („Our Heroes”) i trąbkę („The Spooge”), a nawet dudy („Big Speech”) czy chińskie flety („The Great Beyond Around the World”).
Twórcy wciskają mocno gaz do dechy, wrzucając elementy z różnych konwencji, pozornie nie pasujących do całości. Jest niemal horrorowe wejście smyczków, z mocnym chórem („Food Massacre” czy – pozbawione chóru – niepokojące „The Cookbook”) lub dramatyczne „The Crash”, jakby wzięte z kina wojennego (scena opisywana tym utworem to wręcz parodia „Szeregowca Ryana”). To wszystko jest przegięte na maksa, a tendencje czysto heroiczne („I Have Proof”, „Big Speech” z dosadniej zaakcentowanymi dęciakami) tylko sprawiają większą frajdę, niszcząc w finałowym, niemalże westernowym w brzmieniu „Final Battle”.
Do tego zestawu dorzucono jeszcze piosenki popowe, ale jest z nimi mały problem, a w zasadzie dwa. Po pierwsze, to bardzo ograne i znane w popkulturze kawałki (z wyjątkiem może „Gone”). Nie psuje to odbioru, gdyż świetnie pasują do wydarzeń ekranowych (nawet sam Meat Loaf się pojawia!). Niestety utwory te zostały porozrzucane na albumie między score, burząc konsekwentnie budowany klimat. Zdecydowanie lepiej byłoby, gdyby zostały wrzucone na sam początek albo koniec płyty.
Duet Menken/Lennertz wprawił mnie w ogromne zaskoczenie i, tak jak twórcy filmu, panowie jadą po bandzie, żonglując konwencjami, ale jednocześnie wynosząc z tego wielką frajdę. Gdyby lepiej zmontowano i poukładano cały album, to mógłby być to najlepszy soundtrack roku 2016. Żartuję, nie takie były ambicje kompozytorów. Lecz dawno nie było na rynku tak bezpretensjonalnej zabawy muzyką. Nie bójcie się i śmiało przesłuchajcie to dzieło, a następnie zobaczcie film. I czekajcie na sequel. „Sausage Party II: Make some more money”.
0 komentarzy