Arnold ‘Get to the Choppa!’ Schwarzenegger był pod koniec lat 80. u szczytu formy/kariery. Co prawda do jej ukoronowania niezapomnianym T2 jeszcze trochę czasu, lecz w 1988 roku aktor/kulturysta miał już za sobą inne kultowe role – Conana, Johna Matrixa, Dutcha… Tym razem Austriacki Dąb wciela się w rosyjskiego kapitana milicji, który w pogoni za bandytami musi udać się do Ameryki. Typowe kino kumpelskie i zderzenie kultur w komediowo-sensacyjnej otoczce to właśnie „Red Heat” – klasyczny tytuł epoki VHS.
Reżyser, Walter Hill, najchętniej powierzyłby kompozytorski stołek Ry Cooderowi, z którym zrobił dotychczas aż pięć filmów. Duży sukces „48 godzin” oraz jeden z wcześniejszych hitów Arnolda, „Commando”, wymusił jednak wybór Jamesa Hornera, który był wszak także na fali wznoszącej (w tym samym roku do kin zawitał m.in. „Willow” i sequel „Kokonu”). W muzyce do „Czerwonej gorączki” wyraźnie słychać zresztą te naleciałości.
Być może dlatego na ścieżce tej króluje niekontrolowany chaos. Maestro albo nie mógł zdecydować się, w którą stronę poprowadzić nuty, albo też pisał na ślepo, wedle wytycznych producentów. Skutkiem tego partytura, w której nic się do siebie nie dodaje, co doskonale słychać na krótkim albumie. Niemal każdy utwór to kompletnie inny klimat, estetyka, barwa. Niby wszystkie do cna przesiąknięte są charakterystycznym stylem kompozytora, lecz nie ma między nimi spójności, konkretnego łącznika, przez co ma się wrażenie obcowania z jakąś składanką tematów z różnych projektów.
O dziwo wszystkie pochodzą z tej samej produkcji, w której wypadają jednakowo blado. Na ekranie często towarzyszą im jednak utwory źródłowe (patrz niżej) oraz liczne efekty dźwiękowe, zatem cały soundtrack odbiera się w miarę bezboleśnie. Tymczasem ten sam materiał na krążku to już istny koszmar. Poszczególne melodie zapodane są bez ładu i składu, reprezentując na przemian jedynie dwie formy ekspresji: bezduszną, anonimową tapetę, w której nic się nie dzieje oraz siermiężną akcję, będącą w dużej mierze syntetycznym brzmieniem bez pomysłu. Brakuje tu zarówno pełnoprawnych tematów, klimatu, emocji, jak i czegoś, co odnosiłoby się choćby w najmniejszym stopniu do towarzyszy sierpa i młota lub obywateli gwiazd i pasów.
Wyjątek stanowi motyw główny, który otwiera całość w „Main Title” oraz, rzecz jasna, powraca w napisach końcowych („End Credits”). Potężna, chóralna melodia od razu kojarzy się z Placem Czerwonym i ma w sobie wszystko to, czego nie znajdziemy w reszcie kompozycji, z wyrazistością na czele. Sęk w tym, iż nie jest to oryginalny twór Hornera, a jedynie jego sprawna aranżacja fragmentu „Filozofowie” Prokofiewa z kantaty na 20. rocznicę Rewolucji Październikowej. Podobna zagrywka nie stanowi dla kompozytora żadnego novum, wszak już pisząc „Park Gorkiego” zabawił się klasyką. Tyle, że tam miało to ręce, nogi oraz klasę, a w przypadku „Red Heat” jest jedynie efektowną sztuczką – niezbyt subtelnym podkładem pod pocztówkowe widoczki Moskwy oraz tanim kontrapunktem dla mordobicia w tamtejszej łaźni.
Oprócz tego zwraca na siebie uwagę jeszcze jeden kawałek. „Cleanhead Bust” to już przykład swoistego guilty pleasure, od którego naprawdę trudno jest się oderwać – acz bynajmniej nie z powodu atrakcyjności, bo ta cały czas utrzymuje poziom zarobków w ZSRR (przynajmniej nie można posądzać autora o niekonsekwencję). Pokraczne, abstrakcyjne, szaleńcze tekstury, którym przewodzi radosny, ‘pijany’ saksofon, to coś, czego zwyczajnie nie można przeuszyć. Istne kuriozum, bodaj jedyny taki egzemplarz w bogatej twórczości Hornera. Tak osobliwy, iż do finalnej oceny dodaję jeszcze pół litra… przepraszam, nutki.
Te dwa przykłady to przy tym stanowczo za mało, by mówić o udanej lub przynajmniej wartej tych trzech kwadransów pracy. Ta ścieżka dźwiękowa to po prostu porażka na każdym możliwym froncie i tym samym jedna z największych wpadek Hornera w karierze (zwłaszcza przez pryzmat okresu w jakim powstała). Jej od dawna wyczerpany nakład i zaporowe ceny na serwisach aukcyjnych są zatem niczym koło ratunkowe na pokładzie „Titanica” – rozwiązują problem, lecz nie ratują sytuacji. Cóż, zdarza się najlepszym…
P.S. W filmie wykorzystano także trzy utwory autorstwa Michaela Welsha: „Disko Yuk”, „New Age Again” i „Stranger on the Shore” w wyk. Acker Bilk & Robert Mellin; a także „The Jackin' National Anthem” duo Mickey Oliver & Cheese.
Można jechać po tym score za całokształt. Nie jest to muza najwyższych lotów, tym bardziej, że w tym roku Hornerowi zdarzały się highlighty. Niemniej czasami z sentymentem wrócę. 2,5 niech idzie 😉