Początki XX wieku nie były zbyt mocno eksploatowane przez polskich filmowców. Jedną z prób opowieści o tym okresie stanowi, nakręcony w 1995 roku, „Prowokator” Krzysztofa Langa. Głównym bohaterem jest członek PPS, Artur Herling (Bogusław Linda), aresztowany po próbie zamachu na wysokiego oficera policji carskiej. Mężczyźnie udaje się uciec razem z przewożonym studentem, Adamem Tańskim (Bartłomiej Topa) w góry. Tam poznaje ściganego przez Ochranę terrorystę, Andrzeja Woydę (Krzysztof Pieczyński) – zapalonego alpinistę. Sensacyjna otoczka jest tu pretekstem do pokazania piękna Tatr oraz początków taternictwa. Niestety, kiepski dźwięk zniechęca, a fabuła jest mocno przewidywalna.
Broni się z kolei muzyka. Nic dziwnego, skoro jej autorem został Michał Lorenc, który tym razem musiał dosięgnąć szczytu, by oddać górski majestat. By to osiągnąć, kompozytor sięgnął po oczywiste, ze wskazaniem na elementy etniczne, które były możliwe dzięki wydatnej pomocy Mariusza Puchłowskiego z grupy DesOrient.
W otwierającej całość „Tatrach” pojawiają się flety (chociaż są niejako gaszone przez smyczki) i dostajemy świetny motyw przewodni, w którym błyszczą wiolonczele, kotły oraz harfa. Bardziej etnicznie i tajemniczo jest w „Kazalnicy”, gdzie flety góralskie połączono z instrumentarium drewniano-perkusyjnym (brzmi, jak niewykorzystany fragment „Misji"). Wyciszeniem jest pojawiające się dwukrotnie „Ave Maria” – raz z przepiękną wokalizą Olgi Szyrowej, drugi w wersji instrumentalnej. Kolejnymi kompozycjami, które wybijają się ponad poziom morza jest gigantyczna (czasowo) „Dolina Chochołowska” – bardzo spokojny i liryczny fragment, z przepięknymi fletami oraz płynącymi smyczkami – oraz potężny „Zawrat” (piękna wokaliza Kayah i te skrzypce!).
Jednak muzyka przypomina nam również o sensacyjnym zacięciu „Prowokatora”. Sposób budowania napięcia (nerwowe i nisko grające, horrorowe skrzypce, werble zmieszane z kotłami) mocno pachnie tutaj „Psami”, co słychać w „Niebieskiej Turnii” oraz w bardziej stylowej wersji, w epickim „Kościelcu” z zapętlonymi smyczkami. Ta sama sekcja wolno nakręca „Mnicha”, z czasem ulegając wyciszeniu i ustępując pola fortepianowi oraz trąbce.
Na sam koniec wydawca proponuje nam piosenkę w dwóch wersjach – polskiej i angielskiej. Mowa o utworze „O sobie samym”, w wykonaniu Roberta Gawlińskiego, autorstwa Andrzeja Smolika. Jest to prosta, ale bardzo przyjemna ballada w nieco westernowej stylistyce, która nie gryzie się jednak z resztą muzyki. Zbędny zdaje się być natomiast znajdujący się między nimi dialog, zakończony obowiązkowym wulgaryzmem.
Tą partyturą Lorenc tylko potwierdził swój nieprzeciętny talent, za jaki otrzymał drugą nagrodę na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych (ex aequo z Jerzym Satanowskim za „Wrzeciono czasu”). Zaczyna się tutaj krystalizować charakterystyczny styl kompozytora, który potem zacznie częściej wplatać etnikę do swoich nut. Nie jest to doskonała ścieżka, ale bez problemu udźwignęła ona daną tematykę i potrafi zagrać na emocjach tak, że aż chce się wejść na górski szczyt.
Minęło 20 lat od kiedy po raz pierwszy usłyszałem ten album, kawał czasu minął a utwór „Dolina Chochołowska” jest nadal w „mojej osobistej” złotej piątce jak i cała płyta, zastanawiam się dlaczego? Czy dlatego że kocham Tatry?, czy dlatego, że Pan Michał Lorenc potrafi tworzyć tak magiczne utwory? Nie wiem. Może czasem lepiej nie wiedzieć, i nie tracić czasu na zbędne pytania, tylko lepiej delektować się muzyką…..
Po prostu – wspaniała i kompletna ścieżka. W tym miejscu tak jak zauważył autor recenzji kształtował się nowy styl, kompozytor jakby zerwał ze swoim wcześniejszym.