W dzisiejszym Hollywood coraz trudniej o mocne, nie skażone komiksami lub innymi wpływami, autorskie kino. Tym bardziej należy docenić więc „Labirynt” – solidny, trzymający w ciągłym napięciu, niepokojący, niejednoznaczny (bardzo trafny względem oryginału tytuł polski) i, co ważniejsze, niełatwy do rozgryzienia thriller spod ręki Denisa Villeneuve (autor słynnego „Pogorzeliska”). Co prawda jest to li ‘tylko’ thriller, bez większych aspiracji i mistrzowskiego zacięcia, jakimi mogą pochwalić się „Siedem” lub „Milczenie owiec”, lecz należy docenić konsekwentny, surowy styl reżysera, precyzję scenariusza i niesamowity, gęstniejący z każdą minutą klimat, który doskonale napędza minimalistyczna ścieżka dźwiękowa.
Ambientowa, quasi-kościelna (okazjonalne, skromne chóry, Fale Martenota i szklana harmonika brzmiące niczym organy) ilustracja Jóhanna Jóhannssona – islandzkiego kompozytora, mało w sumie znanego w świecie dużych, komercyjnych projektów – wkręca się w mózg już od pierwszych minut filmu/płyty, śrubując emocje z każdym kolejnym taktem. Nie jest to muzyka łatwa, przyjemna i melodyjna – zwłaszcza w sferze albumowej – ale za to niesamowicie enigmatyczna, hipnotyzująca i przepełniona posępną atmosferą, z jakiej naprawdę trudno się otrząsnąć.
Niby nie jest to nic nowego, bo Jóhannsson nie stosuje tutaj żadnych niezwykłych eksperymentów i nowinek, a jego wolno płynąca muzyka o jednostajnym, zapętlającym się brzmieniu niczym nie różni się w zasadzie od podobnych dokonań Glassa, Julyana, Martineza (niedawne „Only God Forgives” ma sporo elementów wspólnych z „Prisoners”), Mansella i wspomnianych prac Shore’a (a poza filmowo oczywistym skojarzeniem jest Arvo Pärt). A jednak swoista szorstkość i namacalność jego kompozycji, która na ekranie przejmuje wręcz rolę przeszywającego wszystko powietrza, jakim się mimowolnie oddycha i niesamowita sugestywność sprawiają, że zrobiła na mnie o wiele większe wrażenie, niż niektóre z przywołanych tu klasyków X muzy.
Jest więc to zarówno typowa dla danego gatunku muzyka tła, niepozbawiona połaci asłuchalnego underscore’u (szczególnie na krążku, który spokojnie można by było skrócić o przynajmniej 10 minut mało znaczącego materiału), jak i misternie skonstruowana, zachwycająca klimatem oraz formą (mimo wszystko wielce oryginalną na tle współczesnej, blockbusterowej muzyki), trafna w kontekście i sprawdzająca się na każdym poziomie opowiadanej historii (naleciałości religijne, odzwierciedlenie warunków pogodowych, sytuacji, lokacji, postępowania postaci…), niezwykle interesująca ilustracja, którą ciężko jest wyrzucić z pamięci.
Nie jest to muzyka, jaką nucić będziemy pod prysznicem i ciepło wspominać ze znajomymi. Nie jest to przepełniona akcją, bombastyczna jazda pod prąd (choć trochę żywszych fragmentów się trafia – np. „The Tall Man”, „Through Falling Snow”), ani też szokujący zbiór eksperymentalnych dźwięków, po którym trzeba się pozbierać. To raczej wymagająca cierpliwości, przejmująco ‘duszna’ pozycja, która broni się głównie niesamowicie ascetyczną aurą dziwnego stanu pomiędzy udręką, a ukojeniem oraz bezbłędnym budowaniem dramaturgii przez bite dwie i pół godziny seansu.
I to właśnie dopiero po obejrzeniu filmu polecam zapoznać się z opisywanym albumem – nie tyle dla kontekstu, co dla pełnej estetyki pracy, której z obrazem nie łączy być może żadna więź na śmierć i życie, lecz tylko tam muzyka odnajduje się w pełni, zwodząc i jednocześnie zniewalając odbiorcę. Pozostałym, przypadkowym i nie gustującym w ambiencie duszom wystarczy raczej finalny utwór tytułowy (najlepiej późnym wieczorem lub w nocy, ze słuchawkami na uszach), który stanowi tradycyjną suitę tematyczną ze wszystkimi jej wadami i zaletami. Jej magnetyzm jest jednak na tyle silny, iż na tym może się nie skończyć…
Świetna recenzja. Filmu jeszcze nie widziałem, ale to, co wyprawia z Pärtem Jóhannson jest po prostu znakomite. Można powiedzieć, że rozwiązuje to, co Pärtowskie (akordy, na przykład) po Zimmerowsku (to, co Estończyk rozwiązuje w dur, Islandczyk, za Hansem, rozwiązuje w moll, co także wpływa na ekspresję ścieżki w bardzo subtelny sposób). To, jak Jóhannson łączy chłód z podskórną empatią jest znakomite wprost.
To mnie nie pozostaje nic innego jak zgodzić się z recenzentem. Zanim jeszcze obejrzałem film, podobał mi się ten nastrój jaki Johannson tworzy. Ale dopiero po filmie zrozumialem i w pełni doceniłem ten score.