Do kin zawitał niedawno kolejny policyjny dramat, co cieszy niezmiernie, gdyż jest to gatunek na wymarciu, który podobnie jak western, co jakiś czas odradza się w pojedyńczych wielkoekranowych produkcjach. "W cieniu chwały" to film solidny, choć nie wybijający się ze schematów i nie wychodzący ponad poprawność. Produkcja to zresztą bardzo zbliżona do zeszłorocznej premiery, jaką byli "Królowie nocy" – tak pod względem fabuły, klimatu, jak i muzyki. I tak jak rok temu dane nam było posłuchać ilustracji Wojciecha Kilara, tak teraz Mark Isham odpowiada za muzyczną oprawę. Tym razem obyło się jednak bez piosenek.
Właściwie kompozycja Ishama nie różni się od tej, którą wysmażył Polak. Oba te filmy to dramaty o bardzo smutnym i niepokojącym wydźwięku – obie partytury są więc minimalistyczne, smętne i składające się głównie z underscore’u, który na ekranie przemyka w tle, a na płycie robi się często mdły. Różnice są właściwie minimalne – przykładowo u Ishama da się w paru ścieżkach wyczuć irlandzko brzmiące melodie ("Family"), które są oczywistym, acz skromnym nawiązaniem do pochodzenia bohaterów. Brak tu za to takich mocniejszych, bardziej ściskających za gardło fragmentów, którymi raczył nas Kilar, co ma związek głównie z naciskiem na inne środki wyrazu.
U Kilara mieliśmy naprawdę wspaniale rozpisany, narastający temat, który odpowiednio stopniowany przez poszczególne sekcje orkiestry sprawiał niemal liturgiczne wrażenie. Isham wybrał natomiast pojedyncze instrumenty, jak skrzypce czy gitara, ale generalnie postawił na elektronikę, która czyni jego ilustrację nieco bardziej ascetyczną i w ogólnym rozrachunku jakby łagodniejszą w odbiorze (nawet skromny action score wydaje się przez to płaski). Jednak poza tym ścieżki te zdecydowanie więcej łączy, niż dzieli – szczególnie klimat i wymowa pozostają te same.
I choć Isham nie był tak ograniczony przez piosenki (w paru tylko momentach – jak choćby końcowa bójka w barze – możemy usłyszeć typowo irlandzkie granie w tle), to jego praca także sprowadza się do jednego, w tym przypadku ostatniego na płycie, pamiętnego tematu. A właściwie do dwóch, gdyż "El Train / Waterline" to z jednej strony podsumowanie kompozycji Ishama, a z drugiej kawałek hip-hopowy, który wykonuje Sage Francis. Jednak spójność obu tych – pozornie różnych przecież – tworów, jest tak duża, że trudno je rozdzielić i słusznie wspólnie wieńczą płytę, jako jedna, ponad ośmiominutowa suita (w filmie to już czas napisów końcowych). Jest to zdecydowanie najlepszy fragment tego krążka – ale czy warto go dlań od razu kupować?
Raczej nie. Już na ekranie muzyka zupełnie się nie wyróżnia, bo też i nie takie było jej zadanie. Na płycie, mimo paru ciekawszych momentów (delikatne "Fran and Abby", gitarowe "Funeral", czy dynamiczny "Riot"), ginie ona zupełnie i nawet najbardziej radykalni fani Ishama nie będą usatysfakcjonowani. Sytuacji nie ratuje nawet przystępny czas trwania poszczególnych ścieżek i całej płyty, ani zachowana chronologia utworów. To co prawda solidna, lecz bardzo przeciętna robota. I tyle.
0 komentarzy