Ludzie spotykają się i miła muzyka rodzi się w sercach
Krzysztof Komeda – kompozytor, o którym niby wiemy dużo, ale tak naprawdę nie wiemy nic. Najbardziej znane są jego dzieła jazzowe oraz kooperacja z Romanem Polańskim, jednak to tylko wycinek większej całości. O tym jak wiele ten pianista miał do zaoferowania pokazywało już wydawnictwo od GAD Records „Mam tu swój dom”. Ja jednak sięgnę po wcześniejsze dzieło z ich zbioru.
„Ludzie spotykają się…” to duńska komedia erotyczna z 1967 roku w reżyserii Henninga Carlsena na podstawie powieści Jensa Augusta Schade’a, która nie jest (niestety) nigdzie dostępna do obejrzenia. Z dostępnych informacji internetu wynika, że produkcja była bardzo mocno w duchu Nowej Fali. Akcja skupia się wokół dwóch postaci: uwodzicielskiej tancerki Sofii Petersen (Harriet Anderson) i młodego studenta Hansa Madsena (Erik Wedersoe), którzy poznają się w pociągu. Po drodze trafimy do Danii, Brazylii i USA, chociaż czas oraz przestrzeń mieszają się ze sobą. Produkcja w Danii spotkała się z ciepłym odbiorem, otrzymując dwie nagrody Duńskiego Stowarzyszenia Krytyków Filmowych: za najlepszy film i najlepszą główną rolę kobiecą, a nawet był kandydatem do Oscara za najlepszy film zagraniczny.
Produkcja była piątą i ostatnią kooperacją duńskiego reżysera z Komedą przed wyjazdem muzyka do Stanów Zjednoczonych. Udało się maestro zaznaczyć każde miejsce osobnym stylem muzycznym. Danię opisują krótkie miniatury fortepianowe, bardzo liryczne i delikatne niczym dotyk dłoni, Brazylia skręca ku (być może oczywistym nutom latynowskim), zaś USA to wręcz klasyczny jazz. Wszystko zostaje jeszcze polane odrobiną awangardowych eksperymentów.
Na tych pozornie prostych dźwiękach opiera się temat główny w „Czołówce”. Fortepian ze smyczkami – czy może być bardziej romantyczne połączenie? Ten styl jeszcze powróci parokrotnie, m. in. w krótkim „Balecie rąk”, walczykowym „Balecie na moście”, „Diamentach” czy wieńczącym „Finale”. Nie brzmi to skomplikowanie, ale czasem do czarowania wystarczą proste, lecz grane z gracją nuty.
Brazylijska bossa nova zwiewna jest niczym gorąca noc, gdzie może wydarzyć się wszystko. Maestro operuje tutaj czarującymi wokalizami, grą perkusjonaliów oraz fletów. I jak tu się nie zakochać w „Rio” oraz „Copacabana Palace”? Na dokładkę dostajemy jeszcze spokojniejsze, bardziej oszczędne w formie „Cóż, ja nigdy…” oraz dwuczęściowy „Burdel”. Pierwsza część strasznie krótka, druga bardziej dynamiczna, z większą ilością dęciaków.
Jazzowy Nowy Jork brzmi troszkę jakby z „Noża w wodzie”. Przyspieszona perkusja, zapętlony fortepian oraz popisy trąbek i saksofonu. Takie wrażenie daje „Nowy Jork I” – bardziej żywiołowy i energiczny. „Nowy Jork II” wydaje się niemal identyczny, ale i tak brzmi znakomicie. „Prywatka” brzmi dziwnie znajomo, bo Komeda użył tej melodii w filmie „Mam tu swój dom”. Dla kontrastu mamy bardziej elegancki i spokojny „Bar Wenecja”, taki podkład do wolnego tańca.
Komeda jeszcze serwuje parę krótkich momentów, gdzie pozwala sobie na odrobinę eksperymentów. To są tylko przerywniki, jakie nie zostają w pamięci na długo. Tutaj najczęściej używane są smyczki: falujący „Papieros” czy niepokojący „Teatr nowojorski”, ale jest też bardzo oniryczny moment w postaci „Ciał kulistych” oraz plumkającego „Tańca”. Te momenty najbardziej wyróżniają się z tłumu, a dzięki krótkiemu czasowi trwania nie irytują. Muszę jednak przyznać, że odstają od reszty i nie są takie przyjemne. Tak samo jak materiał bonusowy. Z niego najbardziej wybija się wolniejszy „Burdel III”, jednak dźwiękowo straszni zgrzyta. Wynika to z nie najlepszego przechowywania utworu.
Nie zmienia to jednak faktu, że „People Meet and…” to kolejne udane wydawnictwo od GAD Records. Mniej znane dzieło w dorobku Komedy okazuje się bardzo solidnym kawałkiem muzyki, zróżnicowanym stylistycznie, ale nie wywołującym chaosu. Zostaje w głowie, mimo krótkiego czasu trwania, a to chyba liczy się najbardziej.
0 komentarzy