„…kreatywne i dające sporo satysfakcji…”
Odkąd GAD Records współpracuje z Centrum Technologii Audiowizualnych (CETA), dociera do wielu zapomnianych dzieł. I nie dotyczy to tylko twórców, o których pamiętają tylko najbardziej zatwardziali fani polskiego kina, lecz autorów bardziej rozpoznawalnych. Taki jest przypadek albumu „Mam tu swój dom”, który zawiera muzykę z dwóch filmów – tytułowego oraz „Ubranie prawie nowe”. Pierwszy opowiada o młodym chłopaku Kubie, który wraca na wieś, gdzie jego rodzina prowadzi spór o miedzę. Młodzieniec zakochuje się w córce zwaśnionych sąsiadów. Brzmi znajomo? Nie, to nie kalka „Samych swoich”, lecz – jak podaje książeczka – poważniejszy, kameralny dramat. Drugi tytuł skupia się na kobiecie, która – po latach pracy jako służąca – wraca do rodzinnej wsi, zwracając uwagę miejscowych kawalerów. Ci jednak wydają się bardziej łasi na jej majątek.
Obydwa te filmy – poza tematyką i rokiem produkcji (1963), a także brakiem dostępu do nich – łączy jedno. Autorem muzyki był Krzysztof Komeda – już wtedy rozpoznawalny twórca nie tylko w świecie jazzowym. Nie widziałem żadnego z tych filmów, więc nie potrafię ocenić oddziaływania kompozycji na ekranie. Poza nim uwagę zwraca skromność użytych środków. W obu przypadkach mamy mały zespół, co buduje o wiele bardziej kameralną atmosferę.
„Mam tu swój dom” zaczyna się od delikatnego tematu z czołówki, granego przez flet z gitarą elektryczną w tle. Podkreśla to wiejski charakter, a jednocześnie jest on bardzo zwiewny. Kontrastem dla tej melodii jest temat budzący poczucie zagrożenia. Obecny już w „Fornalczykowa wybiega z domu”, a wyrażany przez pojedyncze dźwięki fortepianu, kontrabasu, klarnetu basowego i perkusjonaliów w krótkich frazach. Jednak kiedy do tego składu dochodzi wiolonczela, niemal dokręca śrubę i robi się nieprzyjemnie („Kartofel”, „Kuba ogląda podwórze”, „Nocny powrót do domu”). W innym stylu, choć równie nerwowa, jest zbitka „Ojciec w domu / Cegła / Stodoła”. Podniesione wyżej dęte drewniane serwują grozę, a pojedyncze uderzenia perkusjonaliów przygrywają solo klarnetowi, aby zakończyć fletem. O rozpędzającej się „Awanturze na podwórzu” nawet nie wspominam.
Nie oznacza to jednak, że mamy tu tylko underscore. Maestro serwuje także grany w duecie temat liryczny („Scena miłosna”), bardzo radosną „Kładkę” z prześlicznym fletem i coraz bogatszymi uderzeniami perkusyjnych instrumentów, czy wręcz elegijną „Śmierć ojca II” z wolnymi dźwiękami klarnetu oraz dzwonkami w tle. Urozmaiceniem są dwa utwory stylizowane na rock’n’rolla, czyli dynamiczna „Kawiarnia” (tu prowadzi saksofon) oraz liryczny „Powrót do kina” z gitarą elektryczną.
„Ubranie prawie nowe” to troszkę inna para kaloszy. I nie chodzi tylko o fakt, że jest krótszy od poprzednika. Mimo podobieństwa stylistycznego („Ubranie prawie nowe II” czerpie ze „Śmierci ojca II”), czuć tu inny ciężar gatunkowy, jak i emocjonalny. Już pierwszy utwór brzmi niby ospale, lecz mrocznie, w czym zasługa użycia instrumentów dętych drewnianych. Pojawiają się też niespodzianki – jak w „trójce”, która jest… oberkiem granym na akordeonie w rytm monotonnego tła; obecność gitary elektrycznej jako wsparcie w „czwórce” lub zaczynająca się monotonnie, lecz raptownie przyspieszająca „piątka”.
Takie albumy to spore niespodzianki, które pozwalają odkryć zapomniane perełki – jak te dwie prace Komedy. Niby skromne, z małym zespołem, lecz bardzo kreatywne i dające sporo satysfakcji podczas odsłuchu. Takiego oblicza autora „Dziecka Rosemary” raczej nikt się nie spodziewał.
0 komentarzy