Netflix coraz lepiej radzi sobie na rynku telewizyjnym. „House of Cards”, „Orange is the New Black”, „Marco Polo” czy w końcu „Daredevil”, to tylko niektóre z ciekawszych produkcji internetowego potentata. Teraz do tego grona można dopisać także „Narcos”, czyli fabularyzowaną historię poczynań jednego z największych handlarzy narkotyków w dziejach – Pablo Emilio Escobara Gavirii.
Umuzycznieniem losów (nie)sławnego Kolumbijczyka zajął się… Brazylijczyk, Pedro Bromfman. Kompozytor ten zasłynął dotychczas z trafnych ilustracji do obu części „Elitarnych” (gdzie główną rolę zagrał również Wagner Moura) oraz rozbiciem się o hollywoodzki mur w remake’u „Robocopa”. Szczęśliwie „Narcos” bliżej do tego pierwszego przykładu muzyki – przyzwoitej i nawet charakterystycznej. Ale też odpowiednio stonowanej i nie tak wyrazistej, jakby się można było początkowo spodziewać.
Południowoamerykański klimat jest w tej pracy aż nadto oczywisty, ale i niezwykle sugestywny pomimo swej ograniczonej formy (skromny zestaw pojedynczych, po części lokalnych instrumentów oraz trochę elektroniki), a kolejne nuty przyjemnie sączą się z głośników – czy to podczas 10-odcinkowego seansu, czy też w trakcie odsłuchu blisko godzinnego albumu. Na płycie swoisty minimalizm oraz spora posępność głównych tematów daje się bardziej we znaki, lecz brak nieprzyjemnego underscore’u odbiera się raczej pozytywnie – nawet jeśli po wybrzmieniu ostatnich dźwięków dalecy będziemy od jednoznacznej euforii.
Nie pozwala na nią zarówno tematyka serialu, jak i jego natura – często przybierająca quasi dokumentalny kształt fabuła, z narracją na pierwszym planie zwyczajnie nie może zostać przytłoczona ścieżką dźwiękową. Stąd też, poza stylizowaną czołówką, w której wybrzmiewa piosenka „Tuyo” w wyk. Rodrigo Amarante, muzyka wybija się zaledwie w kilku fragmentach, z reguły akcji (z „Urban Chase” na czele). W żadnym z nich nie grzeszy szczególną oryginalnością, niemniej ma w sobie nieco pazura i, w przeciwieństwie do typowo dramatycznych utworów, wpada w ucho.
Nie jest to zresztą kompozycja pusta, bowiem każdy, nawet najmniej atrakcyjny kawałek Bromfman zdołał nacechować przynajmniej intrygującą aurą i egzotycznymi taktami, jakie mogą się podobać. Gorzej, że całościowo jest to mocno jednolita praca, w której poszczególne tematy są do siebie niekiedy zbyt podobne i zarazem na tyle krótkie, iż łatwo jest się w ich gąszczu zgubić. Żaden z elementów danej ścieżki dźwiękowej nie wychodzi także przed szereg, nie wyróżnia się niczym specjalnym w świadomości odbiorcy.
Powracające jak bumerang, smutne frazy obu melodii wiodących – jedna odnosząca się do Pablo, druga poświęcona siedzącemu mu cały czas na ogonie agentowi Murphy’emu – nie są w stanie utrzymać zainteresowania na dłużej. Z kolei bardziej żwawych, różnicujących materiał tematów pobocznych nie ma wbrew pozorom na tyle dużo, by szły słuchaczowi z pomocą. I choć całość wchodzi w uszy bezproblemowo, a montaż albumu jest naprawdę zgrabny, to jednak znużenie daną stylistyką jest nieuchronne – zwłaszcza w drugiej części soundtracku, gdzie znajdziemy więcej ospałych kawałków.
Tym samym praca Bromfmana jest kolejną pozycją z rodzaju tych, których miejsce głównie na (małym) ekranie. Poza nim szkodzi jej trochę własny charakter, jaki z pewnością wymaga od odbiorcy cierpliwości i zrozumienia dla kontekstu. To, plus te kilka nic nie wnoszących do ogółu, niezbyt pasjonujących minut, sprawia, iż trudno polecić rzeczony tytuł szerszej grupie odbiorców. To solidna, acz pozbawiona większej finezji ścieżka dźwiękowa, jaką docenią raczej tylko pasjonaci serii.
P.S. A na tej stronie spis wszystkich pojawiających się w serialu piosenek.
Serial rewelka, muza gra w tle adekwatnie do wydarzeń, ale bez kontekstu to już raczej do jednokrotnego spróbowania, przyzwoite to, ale za bardzo nie ma czego tu posłuchać i do czego powracać.