Rok 1981 nie był najbardziej brutalnym rokiem w historii Nowego Jorku (tak, jak głosi tytuł oryginalny filmu). Z pewnością jednak był okresem przełomowym, przynajmniej dla Abela Moralesa, bohatera „Roku przemocy”. Produkcja J.C. Chandora trochę zwodzi swą nazwą, gdyż faktycznej przemocy, jak również szeroko rozumianej akcji jest w nim jak na lekarstwo. Niemniej to bardzo sugestywna, doskonale zrealizowana i zagrana, konsekwentna historia dojścia do celu.
Podobnie jak w przypadku poprzedniego dzieła tego reżysera, „Wszystko stracone”, muzyką zajął się Alex Ebert – niespodziewane objawienie tamtego sezonu, który przyniósł mu statuetkę Złotego Globa. Raz jeszcze soundtrack wydało także Community Music Group, choć tym razem jest on o wiele krótszy od poprzednika. Ale czy przez to gorszy?
Z pewnością nie jest to, podobnie jak i film, pozycja przeznaczona do każdego. Specyficzny, powolny rytm ruchomego obrazu Chandora oraz doskonale odnajdujący się w nim minimalistyczny styl Eberta nie oferują słuchaczowi tematycznych wodotrysków, pamiętnych melodii czy wielobarwności brzmienia, a ich atrakcyjność jest względna. Odbiór obu form sztuki zależy więc w dużej mierze od tego, czego oczekujemy po takim kinie; od naszej melomańskiej wrażliwości.
Niespełna półgodzinny krążek trafi więc głównie do osób stawiających na wytrawny klimat i jego spokojne smakowanie. Leniwe, z wolna narastające, acz na swój sposób przyjemne, bo dalekie od dziwacznych eksperymentów utwory swym hipnotycznym pulsem sprawią też gratkę fanom twórczości Glassa lub Nymana. Ale również z poetyką Armanda Amara i Alexandre’a Desplat można tu znaleźć parę elementów wspólnych. Faktura tła oraz sekcja dęta w „I Am and We Are” jako żywo przypomina mi natomiast „Cop Land” Howarda Shore.
Generalnie mamy do czynienia z dość posępną, jednostajną atmosferą. Chociaż niemal każdy utwór oferuje nowy motyw, to wszystkie charakteryzuje podobne, niespieszne tempo. Miejscami, jak w „Abel’s Theme” przybiera ono postać z pozoru majestatycznych, przeciągłych fanfar – to bodaj najbardziej charakterystyczny znak tej partytury. Highlightem pozostaje z kolei nieco bardziej energiczne „Running”, z niezwykle ekspresyjną, lekko filuterną frazą przepuszczonego przez komputer fletu. Dobre wrażenie sprawia też wieńcząca płytę, orkiestrowa wersja „Garden Shadows” – o słodko-gorzkiej wymowie, jaka może skojarzyć się z kompozycjami Cartera Burwella do filmów braci Coen.
Ten krótki album otwiera natomiast piosenka – a więc zabieg odwrotny od wspomnianego „All is Lost”. Raz jeszcze kompozytor sam ją wykonuje. Jej tekst dobrze oddaje tematykę „A Most Violent Year”, a pełne syntezatorowych tąpnięć oraz wyznaczających rytm elementów perkusyjnych i klaskania tło trafnie wpisuje się w przewrotne przedstawienie amerykańskiego snu. Ebert ponownie stworzył zatem ilustrację, która wymyka się wielu schematom i jednocześnie fascynuje, acz w nieoczywisty sposób.
Nie jest to pozycja olśniewająca swą naturą, lecz punktuje tym, iż rośnie w słuchaczu. Krótka płyta, po części jedynie filmem inspirowana, pozwala wielokrotnie zanurzyć się w materiał i po prostu odpłynąć w jego wstrzemięźliwych dźwiękach, niekiedy naprawdę wciągających. Nie znajdziemy tu zresztą żadnych zbędnych utworów, nie ma ani jednej niepotrzebnej minuty (nawet długaśne „Close Haircut” coś sobą reprezentuje), wobec czego rzeczony krążek można polecić również samoistnie, bez znajomości kontekstu. W pierwszej kolejności muzyka ta trafi jednak do tych, którzy już go znają. 3,5 nutki to moja faktyczna ocena tej ścieżki.
P.S. Przez film przewijają się jeszcze trzy inne piosenki: „Inner City Blues (Make Me Wanna Holler)” Marvina Gaye, „Me and the Blues” Raya Bryanta i „Una Lacrima Sul Viso” w wyk. Ciao Italia.
0 komentarzy